Czasami siadam przed klawiaturą i słowa spływają z palców niczym wiosenny deszcz, pozostawiając po sobie kałuże okrągłych zdań, w których odbija się pragnienie rozchlapania każdej litery w szalonym, niczym nieposkromionym tańcu. Poddaję się tej pokusie i zanim zdążę nałożyć kalosze autocenzury, już brodzę w narracji doświadczając iście sensorycznych doznań.
Są też takie dni, gdy zaczynam wierzyć, że w każdym piórze kończy się kiedyś atrament, a ostatni skład towarów mieszanych, w jakim można jeszcze było uzupełnić kałamarze dawno wyburzono pod budowę drogi szybkiego ruchu. Błądzę, kluczę, zbieram strzępy myśli, szukam ulotnych nici, ale te co rusz wymykają mi się z dłoni porywane wiatrem roztargnienia. Brnę mozolnie przez gąszcz kapryśnych słów, które nijak nie chcą ułożyć się w logiczny ciąg i w końcu zatrzymuję się ze zgrzytem z niczym i pośrodku niczego.
Jednakże stojąc w miejscu, też można zabłądzić. Nie zawsze o tym pamiętam. Zdarza mi się kurczowo trzymać pokrytych patyną idei i wracać po własnych śladach. I tutaj najlepszym doradcą jest czas. Zwykle zostawiam tekst taki, jaki jest i pochylam się nad nim kolejnego dnia. Jeżeli się nie zestarzeje przez noc i odnajduję w nim myśl przewodnią, to... zostawiam zdanie, czy dwa, a reszta trafia do kosza. Jeśli nie przetrwał próby czasu, wtedy kasuję całe akapity, nierzadko wszystko. Katharsis. Zaczynam od zera. O ile chcę. Nic nie muszę. Mogę wszystko.
Najlepiej pisze mi się w ciszy, nad ranem, gdy cały dom jeszcze śpi. Myśli swobodnie przepływają niesione nurtem kawy, nieniepokojone przez bodźce zewnętrzne. Docieram wtedy do najdalszych zakątków umysłu i odkrywam nieznane lądy, sukcesywnie nanosząc je na mapy słowo po słowie. Niektóre zdania, czy zwroty trafiają do szuflady. To tak zwane myśli nieuczesane, dla których jeszcze nie stworzyłem grzebienia. Pomysły, zalążki, wersje robocze. Czekają na swój czas, skore zaprezentować się światu, nieświadome faktu, że ów świat nie jest jeszcze gotów, by je ujrzeć. Klucz do tej szuflady trzymam głęboko schowany.
Przeważnie potrzebuję dwóch, trzech dni na doszlifowanie tekstu. Biorę go po raz kolejny pod lupę, wyłapuję zagubione literówki i skróty myślowe, czytam na głos sprawdzając jak brzmi. Cyzeluję zdanie po zdaniu, przepuszczam przez sito korekty i gdy jestem przekonany, że mam przed sobą produkt najwyższej próby daję go Wam. Tutaj nie ma miejsca na półśrodki. Z szacunku dla Was i samego siebie.
Jest też oczywiście Muza. A jakże. Bez Niej nie powstałoby ani jedno zdanie, nie byłoby przestrzeni na przelewanie myśli na papier, czy podążanie za kursorem na monitorze. Ona jest najważniejsza.
A jeśli chcecie szczęśliwego zakończenia, to nigdy nie traćcie czujności, bo potwory zawsze gdzieś się czają pod łóżkiem. Człowiek nigdy nie pozbędzie się tego, o czym milczy.
Inspiracje: Sted, Karel Čapek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz