niedziela, 6 lutego 2022

Kwestia smaku

Niektóre rzeczy wydają się nie mieć sensu dopóki go nie nabiorą. Zaczęło się od rac. Najpierw Mama straciła dobry smak i spadła z huśtawki nastrojów prosto w objęcia gorączki sobotniej nocy. Wkrótce do drzwi zapukała reszta nieproszonych gości, dopiero po dobie legitymizując swoją obecność wynikiem testu. Niebawem Julka i Tata również trzymali w rękach koronny dowód na to, że przymiotnik "pozytywny" może budzić negatywne skojarzenia i także udali się na przymusową kwarantannę. Zofia szczęśliwie zachowała czyste konto, ale solidarnie spędziła dwa tygodnie w separatce swojego pokoju, dzieląc czas pomiędzy wyzwania nauczania zdalnego, a czytanie ukochanych książek.

Świat zewnętrzny pędził nadal naprzód, a my zamknięci w izolatce własnego domu pisaliśmy odrębną nieśpieszną historię...

(grafika ze strony portalu Librus)
Dziesięć dni do dyspozycji to bardzo długo. Dziesięć dni do dyspozycji, gdy ogranicza Cię przestrzeń czterech ścian, to wieczność. Chyba, że je dobrze zagospodarujesz ;-) 
Przez pierwszych kilka faktycznie nielicho nas pozamiatało. Daruję Wam szczegółów. Na szczęście szybko się pozbieraliśmy i pozostały czas izolacji mogliśmy przeznaczyć na rekonwalescencję podszytą brakiem pośpiechu dokądkolwiek. Ściegiem na okrętkę.
Budzik dostał wolne, a jego obowiązki przejęły bogatki kłócące się na płocie pod oknem sypialni. W kuchni zagościła idea slow food, a w stołowym najważniejszy mebel w końcu mógł podjąć wszystkich domowników jednocześnie. To tak, jakby każdy dzień był niedzielą.
Odkurzyliśmy planszówki, znalazł się też czas na królewską grę i na romans z gryfem gitary, a przede wszystkim na uszczuplenie ciągle rosnących stosów książek, które w codziennym kołowrotku, dziwnym trafem pną się w górę, zamiast topnieć. Prześledziliśmy losy Australazjatyckiej Wyprawy Antarktycznej z początku ubiegłego wieku, zasady działania gramofonów na płyty szelakowe z tego samego okresu, oraz zanurzyliśmy się w steampunkowych realiach wiktoriańskiego Londynu i trudach tułaczki po afrykańskich bezdrożach pewnego czternastoletniego Polaka i jego ośmioletniej, niezwykle wrażliwej angielskiej przyjaciółki. Między innymi ;-)
Z rzadka tylko upominał się o nas świat zewnętrzny, ale służbowe zobowiązania wobec niego szybko udawało się zaspokajać  klawiaturą komputera i telefonem. 
Właśnie. Świat zewnętrzny. Ten niekoniecznie zawodowy. Szalenie budujące były sygnały gotowości niesienia pomocy, jakie wysyłał. To niesamowite dowiedzieć się, że w obliczu tarapatów masz za plecami kogoś, kto chce pomóc. Czasem świadomość deklarowanego wsparcia jest ważniejsza, niż ono same. Jeśli tego zabraknie, to misternie budowana komitywa sypie się, jak domek z kart. Ostatecznie - cytując słowa Martina Luthera Kinga - "na końcu będziemy pamiętać nie słowa naszych wrogów, ale milczenie naszych przyjaciół".
Jak wspomniałem, nasi byli nad wyraz aktywni, zarówno werbalnie, jak i operacyjnie :-) Ktoś zadbał o dostawy świeżego pieczywa pod drzwi, ktoś inny ogarnął niezbędne zakupy, ktoś zadzwonił zapytać o zdrowie, ktoś odebrał paczkę, ktoś podzielił się nieszablonową muzyką i przemyśleniami, ktoś inny notatkami z języka Szekspira. I get by with a little help from my friends.
Dla wszystkich przyjaciół, zamiast liści wawrzynu, owoc kulinarnych poszukiwań ostatnich dwóch tygodni.
Pozostańcie w zdrowiu
i smacznego ;-*