niedziela, 27 listopada 2022

Liściopad

Niedzielny poranek. Dziś obudziłem się pierwszy. Bez budzika, którego i tak nigdy nie słyszę. Amundsen przydreptał niemal od razu, skuszony skrzypieniem łóżka i szelestem odgarnianej pościeli. Przywitał się pomrukując i na wypadek, gdybym zapomniał gdzie jest kuchnia, pokazał mi drogę do miski. Cichy gwizdek czajnika obudził Zosię, która drogę do serca domu zwyczajowo odmierzyła bosymi stopami. Cztery kąty nieśpiesznie wypełniły się aromatem świeżo zaparzonej kawy zbożowej i echem ukochanych dźwięków nowojorskiej sceny musicalowej, stwarzając przestrzeń pod niniejszy wpis.


Tytułowy miesiąc przeciekł nam przez palce wraz z kroplami jesiennego deszczu. Krótsze dni i chłodne wieczory zachęciły do włączenia opcji "kocyk", co spotkało się z powszechną aprobatą piękniejszej ¾ rodziny. Do łask wróciły wyciągnięte z dna szuflad cieplejsze pulowery, a otulony wełnianym szalem czas zwolnił sprężyny chronometrów, robiąc miejsce na kreowanie kuchennej rzeczywistości i okazjonalne uszczuplanie wysokich kominów bibliotecznych skarbów, które zwykle przegrywają z możliwością przewietrzenia głów pod parasolem słonecznego nieba. To ostatnie nie dotyczy mamy i Zosi, które nałogowo "odpalają" jedną książkę od drugiej, nie zważając na porę roku i warunki atmosferyczne za oknem. Jeżeli nie mają czego czytać, wracają do tego, co już znają. Uzależnienie - na szczęście - nieuleczalne. Szczęściary. Dla mnie listopad, to coroczny służbowy rollercoaster. Drobne przyjemności i czas wolny, to luksus, który muszę dobrze zaplanować i wcisnąć w napięty terminarz. Wyhamowanie zacznie się gdzieś w połowie grudnia, by tuż przed świętami stanąć ze zgrzytem, wyrzucając mnie z trybów codziennego kołowrotka. Ale nie narzekam. Lubię taką wielozadaniową kolejkę górską. Jednakże powoli wyglądam tej grudniowej bocznicy, tym bardziej, że z kuchni powoli pachnie świątecznym bigosem i piernikami ;-)

Początek listopada, to także czas, w którym Fundacja Dzieciom "Zdążyć z Pomocą" zakończyła księgowanie przekazanego przez Was 1% podatku dochodowego, który zdeklarowaliście ofiarować Julce. Wiecie, że jesteście niesamowici? To właśnie dzięki Wam Julka pojedzie w przyszłym roku, aż na dwa turnusy rehabilitacyjne! W Jej imieniu, we własnym, w imieniu każdego, komu Julka jest bliska sercu - bardzo dziękujemy! 💞

Serdeczne podziękowania każdemu, kto w jakikolwiek sposób przyczynił się do promocji Julcinej sprawy w tym roku. W kolejnym czeka nas mała rewolucja w wizualnej oprawie ulotki, ponieważ w czerwcu Pan Prezydent podpisał ustawę zawierającą przepisy podwyższające dotychczasowy 1% dla OPP do 1,5%. W praktyce, po obniżeniu podatków, część podatników może nie mieć środków, by przekazać 1%, stąd batalia o wprowadzenie zmian. Tak to rozumiem. Chyba.

Dobrego czasu dla Was Kochani. Uważajcie na ostatnie spadające liście i na wszelkie inne rzeczy lecące z nieba.

wtorek, 25 października 2022

Diada świętokrzyska

Plan kołatał się w głowie od dawna. W sierpniu, po powrocie z Turyngii nabrał rumieńców i mniej więcej na tym etapie do projektu dołączyła Oktawia. Wrzesień minął w okamgnieniu i jesień rozpostarła melancholii mglisty woal strasząc październikową słotą. Zimno, buro i ponuro. W połowie tygodnia wypogodziło się zupełnie i przyszło spóźnione babie lato przepraszając za niepunktualność. Jesteś idealnie na czas - pomyśleliśmy - zostań z nami do końca wędrówki. Zgodziło się pojednawczo ;-)

Dwa silne charaktery. Dwa województwa. Dwa razy po sto kilometrów. Co może pójść nie tak?

 

Dzień pierwszy. Sobota 08.10.

Pobudka przed 4:00. Ostateczne roszady w plecaku, pożegnalny łyk kawy. Wyjeżdżamy. Kuźniaki witają nas rześkim porankiem i topniejącym szronem na trawie, ale rozgrzani gorączką przygody niemal nie czujemy chłodu. Krótka sesja przy czerwonej kropce, dziewczyny jadą realizować swoje plany, a my głodni nieznanego, zaczynamy przecierać szlak. Zostawiamy za sobą wioskę z ruinami wielkiego pieca hutniczego i wchodzimy do lasu zdobywając pierwsze kilometry. Łagodnie wspinamy się na Perzową Górę i schodzimy z niej po malowniczych schodkach, na chwilę tylko zaglądając do kapliczki świętej Rozalii. Polecamy się w krótkiej modlitwie, by chroniła nas od zarazy wszelkiej maści, po czym zanurzamy się w gęstwinę. Las jest cudowny o tej porze roku. Ostatnia zieleń lata miesza się ze złotem pożółkłych modrzewi i brzóz, przetkanym czerwienią buczynowych liści. Nie śpieszymy się. Delektujemy marszem i chłoniemy złotą polską jesień. Pod Siniewską dokładamy sobie wysokości wchodząc na wieżę widokową i podziwiamy rozległą panoramę zachodnich pasm Gór Świętokrzyskich. Żegnamy się z ostoją cywilizacji jaką jest nowoczesna toaleta przy wieży, odbijamy z asfaltu w lewo i znowu pochłania nas las. Sporo dziś maszerowania to w górę, to w dół. Zaplanowany dystans dzienny nie jest może jakoś oszałamiający, ale zaczynamy odczuwać w mięśniach to ciągłe zdobywanie i tracenie wysokości, co przekłada się na ogólne zmęczenie. Humory za to dopisują. Często się zatrzymujemy. A tu jakiś ciekawy kadr z muchomorkiem wpadnie, gdzie indziej zachwyci pejzaż horyzontalny. Jeść też trzeba, a jak powszechnie wiadomo: im więcej zjesz w drodze, tym plecak lżejszy ;-) Krańcowe kilometry podszyte są nadzieją, że każdy kolejny będzie faktycznie tym finalnym. Zmęczeni, delikatnym off road'em na azymut, docieramy po 17:00 na nocleg. Chwilę czekamy na gospodynię, lokujemy się w pokojach, prysznic, zasłużona kolacja, lekcja gry w szachy i spać. Nogi bolą, ale mają prawo. Niosły nas przez trzydzieści pięć kilometrów. Jutro plan na pięć więcej, ale nie mówimy im o tym.

Dzień drugi. Niedziela 09.10.

Rano czeka na nas zamówione dzień wcześniej śniadanie. Zjadamy prawie wszystko i przed ósmą wychodzimy z pensjonatu. Ranek wydaje się chłodny, ale już po chwili rozgrzewamy się marszem i kurtki lądują w plecakach. Szybko docieramy do Masłowa po drodze pokonując przeszkody terenowe w postaci wykopów pod powstający gazociąg. Jest grząsko i gliniasto, a spełniająca rolę kładki przerzucona żerdź wygląda na zdecydowanie zbyt cienką i kruchą. Oktawia idzie pierwsza i przechodzi. Nie mam śmiałości pytać ile waży, za późno już z resztą na matematyczne obliczenia wytrzymałości materiałów giętkich. Wstrzymuję oddech, z duszą na ramieniu wchodzę na prowizoryczny most i po sekundzie, czy dwóch oddycham z ulgą. Idziemy dalej. W drodze na Diabelski Kamień mijamy wieżę widokową, ale ta nie oferuje niczego, poza widokiem czubków najbliższych drzew, więc mijamy ją bez słowa. Schodzimy do asfaltu, gdzie nasz szlak spotyka się z tym niebieskim do Wąchocka i pół kilometra dalej przekraczamy mostek na Lubrzance. Wypogadza się zupełnie. Las karmi nas widokami dojrzałej jarzębiny, głogu i czeremchy. W Świętej Katarzynie zatrzymujemy się na kawę i krótki odpoczynek. Płacimy za wejście do Świętokrzyskiego Parku Narodowego i zaczynamy podejście na zatłoczoną Łysicę. Kilka zdjęć na szczycie, pieczątka do książeczki, jeszcze Skała Agaty i schodzimy do Kakonina. Na wyjściu ze wsi coś się czerwieni na krzaczkach w tunelach foliowych. Pozdrawiamy plantatora, a ten zaprasza nas na inspekcję inspektu i w nagrodę za dobre wychowanie objadamy się najsłodszymi na świecie truskawkami. W drodze do Huty Szklanej raczymy się jeszcze owocami dziko rosnących jabłoni. Są lekko kwaskowate, ale przyjmujemy z wdzięcznością każdą aprowizację, jaką przygotował dla nas szlak. Asfaltowym podejściem docieramy na szczyt Łysej Góry. Czarownic nie ma (poza jedną świeżo przybyłą), ale czary wkrótce się zaczną. Krótka wizyta na tarasie widokowym na gołoborze, rzut okiem na szczyt wieży przekaźnikowej i wchodzimy na plac przed zabudowaniami klasztornymi. Z wrażenia przestajemy rozmawiać. Gasnące słońce otula późnobarokowy front bazyliki nadając mu dostojeństwa i tajemniczości. Z klasztoru dochodzą nas głosy odmawiających wieczorny różaniec. Dołączamy na chwilę do zbiorowej modlitwy, dziękując za miniony dzień i prosząc o opiekę na dalszą drogę. W pustej Kaplicy Oleśnickich czeka na nas relikwiarz z pozostałościami po drzewie, na którym skonał Chrystus. Świadomość fizycznej obecności Drzewa Krzyża Świętego działa oczyszczająco. Wychodzimy odmienieni. Zamykamy za sobą drzwi sanktuarium, ubieramy się cieplej i bierzemy kurs na bruk klasztornego placu. Nad XVII wieczną bramą wjazdową, na wschodzie czerwieni się magiczny księżyc. Jest olbrzymi. Żaden aparat fotograficzny nie jest w stanie równać się z optyką ludzkiego oka. Oświetleni pełnią wspomaganą blaskiem czołówek schodzimy do Trzcianki. W połowie zejścia, w środku lasu gasimy na chwilę latarki i spoglądamy w migoczące niebo. Per aspera ad astra. Właścicielka już na nas czeka. Dostajemy niedzielną obiadokolację, meldujemy się w pokojach i z czterdziestokilometrowym dorobkiem po 20:00 zasypiamy jak dzieci.


Dzień trzeci. Poniedziałek 10.10.

Pobudka o 5:00. Nieśpieszne śniadanie godzinę później i ruszamy na szlak. Dzisiaj w planach zamknięcie czerwoną kropką w Gołoszycach Głównego Szlaku Świętokrzyskiego i dalszy marsz tym samym kolorem na południe. Dziś także najdłuższy z zaplanowanych dystansów dziennych na całej wyprawie: czterdzieści siedem kilometrów, które planujemy zamknąć w dwunastu godzinach marszu. Nie obawiamy się przewyższeń, ale do odległości podchodzimy z pokorą. Szron skrzy się w porannym słońcu. Wchodzimy w Pasmo Jeleniowskie i wdychamy zapach budzącego się bukowo - jodłowego lasu. Punkt 9:00 zdobywamy Szczytniak i wyżej już tego dnia nie będzie. Dwie i pół godziny później mijamy stuletni cmentarz wojenny, piękną lipową aleją dochodzimy do obelisku z tablicą upamiętniającą szlak i po kilometrze marszu nieprzyjemną krajówką meldujemy się przy drzewie zamykającym pierwszą setkę i otwierającym drugą. Jest słonecznie, ale zimny wiatr wciska się pod kołnierze. Pamiątkowe zdjęcia, chwilowe rozprężenie i... dokładamy sobie dwa kilometry bezsensownego marszu tam i z powrotem wzdłuż ruchliwej drogi krajowej. Nawet widok przemykających w oddali saren nie osładza niesmaku pomyłki. Wracamy pod znajome drzewo i tym razem bez problemu znajdujemy oznaczenia. Pilnujemy ich już teraz uważniej, tym bardziej, że w większości nadgryzione są zębem czasu i dawno nikt ich nie odświeżał. Maszerujemy przez pola i wioski. Cały czas asfaltem. W Podlesiu Rudnickim z bramy wybiega młody kundelek bez ogona i zmierza w naszą stronę. Mam lekkie obawy, ale Oktawia lepiej zna się na psach. Wyciąga dłoń i młody zaczyna się łasić. Krótkie przełamanie lodów, drapanie za uchem i z naszego duetu robi się trio. Z początku sądzimy, że pójdzie z nami chwilę i wróci, ale trafił się nam obieżyświat. Maszerujemy tak wspólnie pilnując się nawzajem. On zbiera na siebie uwagę wszystkich miejscowych psów, my uważamy, by nie wpadł pod koła przejeżdżających samochodów. Transakcja wiązana. Zatrzymuje nas przecinająca szlak Koprzywianka. Jej brzegi spina przerzucona betonowa namiastka kładki w postaci wysłużonego słupa energetycznego, ale gwarancja bezpieczeństwa, jaką sobą reprezentuje wydaje się iluzoryczna, dlatego ściągamy buty i zanurzamy stopy w lodowatej wodzie. Oh là là! - powtarzamy siarczyście za francuską krawcową, której właśnie zerwała się nić w maszynie, ale zaciskamy zęby i przekraczamy wartki nurt. Taka krioterapia dobrze robi spuchniętym stopom, a i z czystymi nogami lżej maszerować. Z daleka spoglądają na nas ruiny zamku Krzyżtopór w Ujeździe. Dochodzimy do wioski i nie możemy się oprzeć zwiedzeniu monumentalnej budowli, chociaż wiemy, że będzie to nas kosztować wędrówkę po zmroku. Z zaplanowanych dwudziestu pięciu minut eksploracji robią się trzy kwadranse. Nie żałujemy jednak ani minuty. Z niedosytem i kubkami gorącej kawy w dłoniach idziemy dalej. Nasz dzielny wielorasowy przyjaciel nadal trzyma wartę. W okolicach Kujaw znów gdzieś gubimy szlak, ale dość szybko go odnajdujemy i starając się już więcej nie zmylić drogi zmierzamy powoli na nocleg, obserwując gasnące na horyzoncie słońce. Do Klimontowa wchodzimy już po zmroku asekurując się światłem czołówek. Ruch jest znikomy, ale niebawem ma się to zmienić, gdyż przed nami najbardziej niebezpieczny fragment dzisiejszego etapu: krajowa dziewiątka. Mijamy barokową kolegiatę i podominikańskie zabudowania klasztorne, dochodzimy do pola i maszerując miedzą zrównujemy się z ruchliwym traktem. To tylko pół kilometra, ale zdwajamy czujność, ponieważ odpowiedzialni jesteśmy nie tylko za siebie, ale i za naszego czworonożnego przewodnika. Kilka minut po 19:00 meldujemy się u obsługi pensjonatu w Pęchowie, zamawiamy kolację i wypraszamy takąż dla naszego małego towarzysza. Olbrzymi apetyt dorównuje wielkością hartowi i odwadze, jakie skrywa tak skromna postura. Dwadzieścia dwa kilometry w małych łapkach, to nie byle co. W tych większych prawie pięćdziesiąt. Czasem lepiej się nie gubić. Zasypiamy ukołysani owocem pracy enologów z Westfield nad jeziorem Erie.





Dzień czwarty. Wtorek 11.10.

Pada od rana. Nasz wczorajszy kompan gdzieś zniknął. Pewnie wrócił do siebie, chociaż już zdążyliśmy się podzielić obowiązkami przy opiece nad nim po powrocie do domu. Zaciągamy mocniej kaptury i ruszamy na szlak, od czasu do czasu oglądając się za siebie, czy aby na pewno się nie pojawi. Sporo asfaltu. Góry skończyły się wczoraj, ale szlak nadal ma sporo do zaoferowania. Przed 9:00 witają nas ruiny zamku w Ossolinie. Przystajemy na chwilę zaciekawieni, czytamy tablicę informacyjną i idziemy zobaczyć pozostałości po dawnej potędze. Na końcu wioski czeka na nas jeszcze podziemna kaplica betlejemska i już po chwili zanurzamy się w nieskończone sady. Dominują jabłonie, ale śliwy też się znajdą i jakieś zapomniane wiśnie. Wszystko czeka na zebranie. Dopiero przed Janowicami spotykamy pierwszych sadowników. Zgadzają się na ikonograficzne umieszczenie ich w naszej historii. Z zastrzeżeniem, by pokazać młodemu pokoleniu, że jabłka nie biorą się ze sklepu. Mijamy Chobrzany i nadal między sadami dochodzimy do przedmieść Koprzywnicy. Przekraczamy rzekę, w której wczoraj moczyliśmy nogi, mijamy romańskie pocysterskie opactwo i kierujemy się do centrum. Miasto jest malownicze, ale nie w głowie nam zwiedzanie. Rozglądamy się za... toaletą ;-) Parafrazując mistrza: można uwierzyć, że właśnie w takich momentach złośliwi bogowie przesuwają ludźmi niczym pionkami na szachownicy losu, bo nie znajdujemy żadnej. Szczęśliwym trafem postanawiamy zajrzeć do Domu Kultury na Rynku i tam znajdujemy rozwiązanie naszego problemu. Dostajemy też zaproszenie na herbatę i ciasteczka. Cieszymy oczy zbiorami wystawionymi w gablotach i na półkach, podziwiamy zebrane eksponaty. Ze ścian uśmiechają się do nas piękne, zdaje się dożynkowe wieńce i efekty malarskiego pleneru lokalnych artystów. Czas szybko mija na zajmującej rozmowie. Momentalnie znajdujemy wspólny język i wspólnych znajomych. Świat jest jednak mały, a ma okazać się jeszcze mniejszy, ale o tym dowiem się dopiero po powrocie z wyprawy. Wygodne kanapy i fantastyczna ekipa zniechęcają do podjęcia dalszej marszruty, lecz droga wzywa, a my ulegamy jej zewowi i nie bez żalu opuszczamy gościnne mury. Idziemy wałem Koprzywianki. Szlak znów nas karmi. Trafiają się soczyste jabłka, ale i gorzkawe orzechy włoskie, które rozłupujemy w dłoniach. Bierzemy w pakiecie zarówno słodycz, jak i gorycz. W pewnym momencie natykam się na pióro kuropatwy. Podnoszę je i chowam do plecaka. Jeszcze tego nie wiem, ale za kilka dni dopełni swego przeznaczenia wcielając się w końską grzywę w szkolnym konkursie. Chwilę później zagajam rozmowę z objuczonym turystą na pięknym zielonym rowerze. Rozmawiamy krótko, wymieniamy informacje o szlaku i okazuje się, że jesteśmy sąsiadami. Adam mieszka w Raciborzu i przemierza Wschodni Szlak Rowerowy Green Velo. Tymczasem droga postanawia nas zaskoczyć po raz kolejny, bo przed Bogorią Skotnicką, na parkingu stoi sobie piękny biały Dodge Challenger. Oktawia jest oczarowana, a ja jednym zdaniem załatwiam Jej pozwolenie u właściciela na sesję z tym krążownikiem szos. Chwila odpoczynku przy remizie i po raz pierwszy widzimy królową polskich rzek. Wałem idziemy jakieś siedem kilometrów, potem schodzimy na asfalt. Strasznie boli mnie lewe śródstopie i zaczynam utykać, ale do celu zostało niewiele. Mijamy rogatki Sandomierza, jeszcze przed nami niesamowity Wąwóz Królowej Jadwigi i meldujemy się na nocleg. Zamawiamy pizzę z dowozem, ogarniamy wieczorne ablucje i po 20:00 leżymy już w łóżkach.

Dzień piąty. Środa 12.10.

Budzik na piątą. Dziś ostatni dzień i nie ma miejsca na poślizg, bo przed 18:00 odjeżdża bus, który zawiezie nas do domu. Wolimy zostawić sobie margines czasowy na nieprzewidziane okoliczności i ewentualne błędy nawigacyjne. Ruszamy z pierwszym kurem. Po wczorajszych dolegliwościach nie ma śladu. Schodzimy w stronę starówki, mijamy zamek i na Rynku skręcamy na schody prowadzące w dół, zostawiając za sobą uśpione miasto. Na horyzoncie razem ze słońcem budzą się Góry Pieprzowe. Dochodzimy do Wisły, ale ta śpi jeszcze otulona pierzyną mgły. Maszerujemy wałem skąpani w gęstym mleku i czujemy jak wilgoć zakrada się nam do butów. Już za moment zaczynamy podejście na najstarsze góry w Polsce. Ich leciwość przekłada się na nikły stopień trudności z jakim przychodzi się nam zmierzyć, ale szanujemy każdy kilometr szlaku, także i tych najbliższych nie lekceważymy. Te rewanżują się oszałamiającym widokiem. Z oceanu mgły, niczym samotna wyspa wynurza się Sandomierz. Patrzymy oniemiali. Za kilka godzin, gdy ta opadnie, ukaże się widok na rzekę, a rozgrzane słońcem stoki uwolnią aromat tysiąca dziko rosnących róż. Przynajmniej ta romantyczna część duszy każe nam w to wierzyć, bo ta bardziej przyziemna przypomina, że jest październik i sugeruje patrzyć po nogi. Schodzimy krętym szlakiem i tuż za rezerwatem odpoczywamy na przystanku autobusowym. Suszymy buty wcinając wczorajszą pizzę. Niebawem słońce skrywa się za zasłoną chmur i zimno zaczyna doskwierać. Według wczorajszych prognoz miało być 2°C i pokrywa się to ze wskazaniami termometru. Rozgrzewamy się marszem i dodatkową warstwą wyjętą z plecaka. Wzdłuż torów dochodzimy do wsi Dwikozy, uzupełniamy zapasy w lokalnym sklepie i bardzo uważając, by nie zgubić szlaku, zaaferowani rozmową prawie go gubimy. Ofukuję się za nieuwagę, na szczęście to tylko kilkanaście kroków. Wałem Opatówki dochodzimy do mostu, skręcamy w lewo do Słupczy, a rzeka zmierza dalej prosto szukając ujścia w Wiśle. Mijamy wioski, winnice i sady uginające się od owoców. Napotkani sadownicy skarżą się na niskie ceny skupu i nieopłacalność upraw. Są przekonani, że wojna za wschodnią granicą, która i tak ograniczyła eksport, stworzyła dodatkowe pole do spekulacji cenowych na rodzimym rynku. Życzymy im zdrowia i cierpliwości do świata i ludzi, po czym kierujemy swoje kroki w stronę majaczącego na widnokręgu Zawichostowi. Odpoczywamy na placu rynkowym, grzejąc się w słońcu i ciesząc bliskością mety. Zostało raptem czternaście kilometrów. Szlak praktycznie wyznaczony jest wałem, tylko w Piotrowicach łapiemy wysłużony asfalt wioski. Z lewej strony żółcą się łany gorczycy, z prawej wije rzeka. Zbaczamy z wału, by nacieszyć się jej widokiem. Mamy czas. Pod nogami niebieszczą się mikołajki. Dotychczas kojarzyły nam się z terenami nadmorskimi, dlatego dziwi nas ich obecność w tym miejscu. Szybki rekonesans w sieci pozwala stwierdzić, że patrzymy na ich płaskolistnych kuzynów. Wracamy na wał i już bez przystanków dochodzimy do mostu na Wiśle przed Annopolem. Jego środkiem wyznaczona jest granica województwa. Jeszcze szybki obiad w przydrożnym bistro i przed 17.00 meldujemy się na mecie. Radość i ulga jednocześnie. Ponad dwieście kilometrów w nogach. Szaleństwo. Za godzinę mamy transport, więc trzeba ją jakoś zagospodarować, by nie marznąć na przystanku. Szukamy schronienia w pobliskiej kawiarni, zamawiamy herbatę i ogarniamy się przed podróżą. Bus podjeżdża punktualnie. Trzy godziny później jesteśmy w Krakowie i czekamy na pociąg, który zawiezie nas do domu. Z dworca w rodzinnym mieście odbiera nas Marcin i przed północą przekraczamy uśpione progi własnych domów. 

Résumé

Co zatem mogło pójść nie tak? Praktycznie wszystko. Plan nigdy nie jest koronkowo opracowywany kilometr po kilometrze, krok po kroku. Nie da się misternie zaplanować każdego dnia i realizować harmonogramu punkt po punkcie według przywiezionej z domu rozpiski. To bez sensu. Owszem, zanim wstaniemy z fotela i zrobimy pierwszy krok trzeba trasę rozpoznać. Rozważyć różne scenariusze. Mieć schowanego asa w rękawie. A w drugim jeszcze jednego. Ale musi być miejsce na kilka niewiadomych, na decyzje podejmowane spontanicznie bezpośrednio na szlaku, na szczyptę szaleństwa. Inaczej przygoda nie miałaby smaku. Nasza smakowała wybornie. Pozostanie po niej laurowa sól na skroniach, fantastyczne wspomnienia, kilka zdjęć i powyższy zapis ;-)


Podziękowania

W pierwszym rzędzie należą się Kasi. Za zielone światło na realizację moich różnych postrzelonych pomysłów. Za dźwiganie w pojedynkę na barkach codziennej rzeczywistości, podczas gdy ja szukam swojej drogi na szlaku. Ostatecznie - zawsze znajduję ją w domu.

Kolejne kieruję do Oktawii. Zawsze iść - rozkaz, który mam we krwi. Motto, które ma wyryte gdzieś na dnie serca. Nie do zatrzymania. Dziękuję Ci za każdy wspólny krok. Za niekończące się godziny rozmów o wszystkim i o niczym, oraz za pozostawienie miejsca na milczenie i samotną kontemplację szlaku. 

Izie i Marysi za zdjęcia, transport na start (tak, wiem - sam się zawiozłem ;-) ), kanapki i żelki. Również za koncert jesienny na dwa świerszcze i wiatr w kominie, który splatał październikowy dym w czarowne warkocze, jakich nie powstydziłaby się żadna świętokrzyska zielarka. Przypadek? Nie sądzę ;-)

Tomkowi, Jackowi, Jasiowi, Mietkowi, Romanowi, Marcinowi, Asi, Violi i Beatce za trzymanie kciuków, telefony, wiadomości i wszelką inną formę metaforycznych kopniaków w cztery litery. Fajnie było móc podzielić się z Wami bólem wędrówki, radością płynącą z obecności na szlaku, emocjami kłębiącymi się pod daszkiem czapki. Świadomość, że jest ktoś, kto pamięta z czym się mierzysz, jest szalenie budująca. Odejmuje też kilogramy z plecaka i zmęczenie z nóg.

Dodatkowo Beatce serdeczne podziękowania za konsultacje przed wyprawą dotyczące rozmieszczenia sklepów na szlaku :-)

Marcinowi za Oktawię, odebranie z dworca i odstawienie bezpiecznie do domu ;-)

Małgosi za lekcję języka francuskiego online ;-)