Pomysł na przejście tej trasy dojrzewał we mnie od jakiegoś czasu. Kilka lat temu przeglądając w sieci jakiś wykaz szlaków średniodystansowych dowiedziałem się o jego istnieniu. Poprzez Madzię i Jeana zamówiłem mapę bardzo dobrego wydawnictwa, która ostatecznie trafiła do mnie we wrześniu 2019 roku przy okazji rodzinnej uroczystości. Pierwotnie zaplanowałem łazęgę na lato roku następnego, ale przyszła pandemia i świat stanął na głowie zmuszając wszystkich do odłożenia co ambitniejszych planów na półkę.
Koncept powrócił na wiosnę roku bieżącego. Z początku mglisty i powierzchowny zaczął nabierać rumieńców bliżej "godziny zero", którą wyznaczyłem na przełom wakacji. Plan był prosty: dojechać na miejsce startu, przewędrować sto siedemdziesiąt kilometrów i bezpiecznie wrócić do domu. Sam szlak rozłożyłem na cztery dni marszu, co ostatecznie okazało się trafionym wyborem, gdyż w każdym z nich znalazł się czas zarówno na metodyczną wędrówkę, jak i na spokojną afirmację drogi, lasu, gór i rozmowę z samym sobą. Czasem też kłótnię. Przy takim dystansie to nieuniknione ;-)
Dzień pierwszy. Niedziela 31.07.
Do Eisenach docieram przed świtem. Autokar opolskiego przewoźnika, który w nazwie ma perskiego żeglarza zostawia mnie zgodnie z biletem na rasthofie przy autostradzie. Krótkie przepakowanie, kamizelka odblaskowa na grzbiet, czołówka na nomen omen czoło i ruszam opłotkami miasta w stronę Hörschel. Po godzinie z okładem, bogatszy o prawie sześć kilometrów staję na początku szlaku.
Nad Werrą wszyscy jeszcze śpią, chociaż dzień już się zbudził. Z zaciekawieniem rozglądam się wokół rozpoznając miejsca z wcześniejszego rekonesansu w sieci. Dojście na start jest bardzo czytelnie oznaczone i praktycznie nie ma możliwości, by zabłądzić. Wita mnie słup uginający się pod ciężarem butów turystycznych, stół piknikowy, bardzo cywilizowana toaleta i przygotowane do zabrania rzeczne kamyki. Biorę jeden, chowam do plecaka i z pogodną głową ruszam ku przygodzie. Gdy mijam kościół ewangelicki, dzwon na wieży wybija równe sześć uderzeń.
Ta mija spokojnie, ale jak na mieszczucha przystało sen mam płytki i czujny. Każdy szelest, każdy szmer wyrywa mnie z objęć Morfeusza. Deszcz, który rozpadał się nad ranem wybudza mnie zupełnie, ale o dziwo czuję się wypoczęty. Robię owsiankę, kawę, zwijam obóz i wychodzę z pustego kamieniołomu. Przy wiacie poniżej wodospadu Spitterfall - bezpośrednio na szlaku - poświęcam jeszcze chwilę na przefiltrowanie wody, ale tej nabieram litr mniej, bo kilka przełęczy dziś pod drodze mnie czeka, gdzie będę mógł uzupełnić jej zapasy w jakimś gasthofie, a i dzień ma być odrobinę chłodniejszy niż wczoraj. Mijam śpiących w wiatach turystów. Raczę się rosnącymi przy leśnej ścieżce dzikimi malinami. Pada.
Dzień trzeci. Wtorek 02.08.
W nocy śpię niespokojnie, chociaż ruch jest znikomy. Chyba podświadomie boję się, że spadnę z ławki. Nad ranem przenoszę się na ziemię i bez przeszkód dosypiam świtu. Mogę poleżeć chwilę dłużej, bo stację otwierają dopiero od 7:00. Schematyczny poranny rozruch. Owsianka, kawa, pakowanie. Krótkie odwiedziny na stacji i ruszam w upalny poranek. Dziś także butelka mniej do dźwigania, bo po drodze Masserberg i Neuhaus am Rennweg.
Dzień czwarty. Środa 03.08.
Wstaję z nowym zapasem sił. Dziś wychodzę jeszcze później, bo śniadanie zamówiłem na 7:00, a dystans mam porównywalny do wczorajszego. Co najważniejsze - zupełnie nigdzie mi się nie śpieszy. To ostatni dzień. Transport powrotny do Polski będzie dopiero późnym wieczorem, a profil trasy obiecuje "raczej" łagodnie w dół. Chcę odnaleźć radość z wędrówki, którą zgubiłem we wczorajszym żarze i cieszyć się z każdego kilometra. Wychodzę na zewnątrz, a upał już na mnie czeka. Pamięta mnie i chce dokończyć dzieła zniszczenia.
Maszeruję dziarsko. W większości asfaltem, ale przed 9:00 na mej drodze staje tablica informująca o możliwości obejścia odcinka szlaku biegnącego wzdłuż ruchliwej drogi krajowej. Alternatywna trasa poprowadzona jest lasem i wyznakowana dla odmiany niebieską "erką". Decyduję się na ten wariant.
Jeszcze dziesięć kilometrów. Siadam na plecaku, zdejmuję buty i myję stopy wodą z butelki. Przyda im się takie spa. Nie spieszę się, jakbym chciał odwlec moment, w którym wędrówka się zakończy i nie będę musiał zrobić już ani jednego kroku. Jednocześnie nie mogę doczekać się kiedy zepnę klamrą obu rzek turyńską przygodę.
Słońce walczy ze mną do ostatnich metrów. W końcu szlak odbija z pobocza drogi i schodzi wzdłuż ogródków działkowych do miasteczka, dając odrobinę cienia. Stromo w dół między domami, prawie intuicyjnie, chociaż nadal pilnując oznaczeń zdobywam metr po metrze, krok po kroku chodniki Blankenstein. Jeszcze tylko zejście po schodach na plac przy rzece i jestem przy kończącym szlak moście na Selbitz. Rozglądam się wokół, ale nikt na mnie nie czeka. Tym razem wycieczki ze szkół i z zakładów pracy nie dojechały. Wchodzę na most, wyjmuję z kieszeni plecaka kamień wyłowiony kilka dni wcześniej z Werry, na wszelki wypadek bezgłośnie wypowiadam życzenie i wrzucam go do rzeki. Ten z cichym pluskiem niknie w odmętach zamykając ostatnie cztery dni słodko gorzkim finałem. Coś się kończy, by coś mogło się zacząć.
Nikt nie maszeruje sam, nawet jeśli fizycznie nie ma w pobliżu bratniej duszy. Podczas mojej wędrówki towarzyszyły mi myśli (i telefony) Kasi, Julki i Zosi, Asi, Marysi, Beatki, Tomka, Wojtka (szkoda, że ostatecznie nie mogłeś pojechać), oraz Miecia. Dziękuję Wam za wszystkie smsy, rozmowy i motywujące słowa.
Madzi i Jeanowi dziękuję za mapę :-)
Wojtkowi i Jackowi dziękuję za pożyczenie powerbanków :-)
Marysi dziękuję za matę do spania, dmuchaną poduszkę i także bank energii. Energia na szlaku, to ważna rzecz ;-)
Uwagi praktyczne
Rennsteig poprowadzony jest w większości grzbietem Lasu Turyńskiego. Wiąże się to niestety z ograniczoną dostępnością wody po drodze. Bezpośrednio na szlaku doliczyłem się tylko czterech źródeł. Mamy też liczne pensjonaty, gospody i trochę miasteczek, ale bywają odcinki po kilka godzin marszu, gdzie nie ma niczego. Jeżeli planujemy gotować po drodze, to przy temperaturach sierpniowych oscylujących podczas mojej wędrówki między 26°C - 31°C (w nocy 12°C - 13°C) uważam trzy litry na głowę za absolutne minimum. Przy większych upałach część źródeł może być wyschnięta.
Praktycznie w każdym mijanym mieście znajdują się sklepy. W większych supermarkety, lub stacje benzynowe.
Na całym szlaku rozsianych jest kilkadziesiąt wiat/schronów turystycznych. Średnio co pięć - dziesięć kilometrów. Dają cień i możliwość noclegu na glebie. Standard jest różny, ale im bardziej na wschód, tym jest ich mniej i przeważnie są w gorszym stanie. W sześciu miasteczkach (Neue Ausspanne, Oberhof/Grenzadler, Schmiedefeld, Masserberg, Neuhaus am Rennweg i Brennersgrün) znajdziemy też oficjalne domy wędrowca, oferujące wszystko, co spragniona cywilizacji dusza zapragnie. Część świadczonych tam udogodnień ma wyznaczony cennik, na inne obowiązuje tak zwana puszka zaufania - sam wyceniasz ile powinieneś wrzucić do skarbonki np. za zimne piwo, które wyciągasz z lodówki.
Kwestia toalety. Tu obowiązuje nas zasada Leave No Trace, co znaczy, że decydując się na szybki zrzut musimy zadbać o wykopanie dołka z daleka od źródeł wody i zasypanie go po posiedzeniu rady nadzorczej. Cywilizowane toalety znajdziemy na początku i końcu szlaku, kilka po drodze i w każdym mijanym miasteczku. Dobrze jest mieć ze sobą drobne, bo inaczej odbijemy się od drzwi. Przeważnie kluczem do krainy szczęśliwości jest moneta 0,50 €.
Moją wędrówkę rozłożoną miałem na cztery dni, co wymagało pewnej dyscypliny w marszrucie. Decydując się na mniejszy dystans dzienny jesteśmy w stanie więcej zobaczyć, czasem odbić od szlaku, wejść na każdą napotkaną wieżę, zajrzeć do muzeum, czy rozkoszować się kuchnią regionalną Turyngii. Zwiększa to również koszty wyprawy.
Wybierając wariant ekonomiczny, w plecaku musiałem zmieścić śpiwór, matę do spania, namiot i zestaw do gotowania. Wpłynęło to na wagę plecaka. Po pierwszym dniu bolały mnie plecy, ramiona, nogi i generalnie prawie wszystko. Nawet włosy ;-) Trzeciego dnia ciało się przyzwyczaiło do wysiłku i tylko stopy przypominały od czasu do czasu o przebytych kilometrach. Można zrezygnować z namiotu decydując się na spanie tylko w wiatach, ale nie zawsze mamy gwarancję, czy akurat będzie wolna. Można też rozplanować odcinki pomiędzy miasteczkami, w których pensjonatów nie brakuje, ale to zdecydowanie zuboży nam portfel.
Temat transportu. Logistycznie nie ma znaczenia, w którą stronę pokonujemy szlak. Jeżeli zdecydujemy się na dojazd własnym samochodem i jeszcze mamy lotnego kierowcę, to ze spokojną głową depczemy szlak w dowolnym kierunku. Przy samotnej wędrówce i obecnej cenie paliwa jest to kompletnie nieopłacalne, aczkolwiek wygodne, bo przy odrobinie żonglerki lokomocyjnej jesteśmy w stanie dostać się po ukończonej wędrówce do auta zostawionego na miejscu startu. Wybrałem zatem inny wariant. Samo Hörschel, w którym zaczynałem przygodę, to dzielnica Eisenach, które poza tym, że jest znane jako miejsce urodzenia Jana Sebastiana Bacha, posiada także tę zaletę, iż jest bardzo dobrze skomunikowane z resztą świata. Dojechałem tam autokarem. Blankenstein kończące szlak, to administracyjnie Rosenthal am Rennsteig. Kursuje tam pociąg i autobusy, ale żeby dostać się do Polski trzeba wykonać niemałą ekwilibrystykę komunikacyjną, więc zdecydowałem się na busa, który zawiózł mnie bezpośrednio do domu.
Szacun wojowniku🤟
OdpowiedzUsuńJa w sprawie tego dołka toaletowego: czy nosiłeś ze sobą szpadel 🤔😜 buziaki Włóczykiju 😘
OdpowiedzUsuńGratulacje 🍀 szacun za determinację 🙃
OdpowiedzUsuń