Plan kołatał się w głowie od dawna. W sierpniu, po powrocie z Turyngii nabrał rumieńców i mniej więcej na tym etapie do projektu dołączyła Oktawia. Wrzesień minął w okamgnieniu i jesień rozpostarła melancholii mglisty woal strasząc październikową słotą. Zimno, buro i ponuro. W połowie tygodnia wypogodziło się zupełnie i przyszło spóźnione babie lato przepraszając za niepunktualność. Jesteś idealnie na czas - pomyśleliśmy - zostań z nami do końca wędrówki. Zgodziło się pojednawczo ;-)
Dwa silne charaktery. Dwa województwa. Dwa razy po sto kilometrów. Co może pójść nie tak?
Dzień pierwszy. Sobota 08.10.
Pobudka przed 4:00. Ostateczne roszady w plecaku, pożegnalny łyk kawy. Wyjeżdżamy. Kuźniaki witają nas rześkim porankiem i topniejącym szronem na trawie, ale rozgrzani gorączką przygody niemal nie czujemy chłodu. Krótka sesja przy czerwonej kropce, dziewczyny jadą realizować swoje plany, a my głodni nieznanego, zaczynamy przecierać szlak. Zostawiamy za sobą wioskę z ruinami wielkiego pieca hutniczego i wchodzimy do lasu zdobywając pierwsze kilometry. Łagodnie wspinamy się na Perzową Górę i schodzimy z niej po malowniczych schodkach, na chwilę tylko zaglądając do kapliczki świętej Rozalii. Polecamy się w krótkiej modlitwie, by chroniła nas od zarazy wszelkiej maści, po czym zanurzamy się w gęstwinę. Las jest cudowny o tej porze roku. Ostatnia zieleń lata miesza się ze złotem pożółkłych modrzewi i brzóz, przetkanym czerwienią buczynowych liści. Nie śpieszymy się. Delektujemy marszem i chłoniemy złotą polską jesień. Pod Siniewską dokładamy sobie wysokości wchodząc na wieżę widokową i podziwiamy rozległą panoramę zachodnich pasm Gór Świętokrzyskich. Żegnamy się z ostoją cywilizacji jaką jest nowoczesna toaleta przy wieży, odbijamy z asfaltu w lewo i znowu pochłania nas las. Sporo dziś maszerowania to w górę, to w dół. Zaplanowany dystans dzienny nie jest może jakoś oszałamiający, ale zaczynamy odczuwać w mięśniach to ciągłe zdobywanie i tracenie wysokości, co przekłada się na ogólne zmęczenie. Humory za to dopisują. Często się zatrzymujemy. A tu jakiś ciekawy kadr z muchomorkiem wpadnie, gdzie indziej zachwyci pejzaż horyzontalny. Jeść też trzeba, a jak powszechnie wiadomo: im więcej zjesz w drodze, tym plecak lżejszy ;-) Krańcowe kilometry podszyte są nadzieją, że każdy kolejny będzie faktycznie tym finalnym. Zmęczeni, delikatnym off road'em na azymut, docieramy po 17:00 na nocleg. Chwilę czekamy na gospodynię, lokujemy się w pokojach, prysznic, zasłużona kolacja, lekcja gry w szachy i spać. Nogi bolą, ale mają prawo. Niosły nas przez trzydzieści pięć kilometrów. Jutro plan na pięć więcej, ale nie mówimy im o tym.
Dzień drugi. Niedziela 09.10.
Rano czeka na nas zamówione dzień wcześniej śniadanie. Zjadamy prawie wszystko i przed ósmą wychodzimy z pensjonatu. Ranek wydaje się chłodny, ale już po chwili rozgrzewamy się marszem i kurtki lądują w plecakach. Szybko docieramy do Masłowa po drodze pokonując przeszkody terenowe w postaci wykopów pod powstający gazociąg. Jest grząsko i gliniasto, a spełniająca rolę kładki przerzucona żerdź wygląda na zdecydowanie zbyt cienką i kruchą. Oktawia idzie pierwsza i przechodzi. Nie mam śmiałości pytać ile waży, za późno już z resztą na matematyczne obliczenia wytrzymałości materiałów giętkich. Wstrzymuję oddech, z duszą na ramieniu wchodzę na prowizoryczny most i po sekundzie, czy dwóch oddycham z ulgą. Idziemy dalej. W drodze na Diabelski Kamień mijamy wieżę widokową, ale ta nie oferuje niczego, poza widokiem czubków najbliższych drzew, więc mijamy ją bez słowa. Schodzimy do asfaltu, gdzie nasz szlak spotyka się z tym niebieskim do Wąchocka i pół kilometra dalej przekraczamy mostek na Lubrzance. Wypogadza się zupełnie. Las karmi nas widokami dojrzałej jarzębiny, głogu i czeremchy. W Świętej Katarzynie zatrzymujemy się na kawę i krótki odpoczynek. Płacimy za wejście do Świętokrzyskiego Parku Narodowego i zaczynamy podejście na zatłoczoną Łysicę. Kilka zdjęć na szczycie, pieczątka do książeczki, jeszcze Skała Agaty i schodzimy do Kakonina. Na wyjściu ze wsi coś się czerwieni na krzaczkach w tunelach foliowych. Pozdrawiamy plantatora, a ten zaprasza nas na inspekcję inspektu i w nagrodę za dobre wychowanie objadamy się najsłodszymi na świecie truskawkami. W drodze do Huty Szklanej raczymy się jeszcze owocami dziko rosnących jabłoni. Są lekko kwaskowate, ale przyjmujemy z wdzięcznością każdą aprowizację, jaką przygotował dla nas szlak. Asfaltowym podejściem docieramy na szczyt Łysej Góry. Czarownic nie ma (poza jedną świeżo przybyłą), ale czary wkrótce się zaczną. Krótka wizyta na tarasie widokowym na gołoborze, rzut okiem na szczyt wieży przekaźnikowej i wchodzimy na plac przed zabudowaniami klasztornymi. Z wrażenia przestajemy rozmawiać. Gasnące słońce otula późnobarokowy front bazyliki nadając mu dostojeństwa i tajemniczości. Z klasztoru dochodzą nas głosy odmawiających wieczorny różaniec. Dołączamy na chwilę do zbiorowej modlitwy, dziękując za miniony dzień i prosząc o opiekę na dalszą drogę. W pustej Kaplicy Oleśnickich czeka na nas relikwiarz z pozostałościami po drzewie, na którym skonał Chrystus. Świadomość fizycznej obecności Drzewa Krzyża Świętego działa oczyszczająco. Wychodzimy odmienieni. Zamykamy za sobą drzwi sanktuarium, ubieramy się cieplej i bierzemy kurs na bruk klasztornego placu. Nad XVII wieczną bramą wjazdową, na wschodzie czerwieni się magiczny księżyc. Jest olbrzymi. Żaden aparat fotograficzny nie jest w stanie równać się z optyką ludzkiego oka. Oświetleni pełnią wspomaganą blaskiem czołówek schodzimy do Trzcianki. W połowie zejścia, w środku lasu gasimy na chwilę latarki i spoglądamy w migoczące niebo. Per aspera ad astra. Właścicielka już na nas czeka. Dostajemy niedzielną obiadokolację, meldujemy się w pokojach i z czterdziestokilometrowym dorobkiem po 20:00 zasypiamy jak dzieci.
Pobudka o 5:00. Nieśpieszne śniadanie godzinę później i ruszamy na szlak. Dzisiaj w planach zamknięcie czerwoną kropką w Gołoszycach Głównego Szlaku Świętokrzyskiego i dalszy marsz tym samym kolorem na południe. Dziś także najdłuższy z zaplanowanych dystansów dziennych na całej wyprawie: czterdzieści siedem kilometrów, które planujemy zamknąć w dwunastu godzinach marszu. Nie obawiamy się przewyższeń, ale do odległości podchodzimy z pokorą. Szron skrzy się w porannym słońcu. Wchodzimy w Pasmo Jeleniowskie i wdychamy zapach budzącego się bukowo - jodłowego lasu. Punkt 9:00 zdobywamy Szczytniak i wyżej już tego dnia nie będzie. Dwie i pół godziny później mijamy stuletni cmentarz wojenny, piękną lipową aleją dochodzimy do obelisku z tablicą upamiętniającą szlak i po kilometrze marszu nieprzyjemną krajówką meldujemy się przy drzewie zamykającym pierwszą setkę i otwierającym drugą. Jest słonecznie, ale zimny wiatr wciska się pod kołnierze. Pamiątkowe zdjęcia, chwilowe rozprężenie i... dokładamy sobie dwa kilometry bezsensownego marszu tam i z powrotem wzdłuż ruchliwej drogi krajowej. Nawet widok przemykających w oddali saren nie osładza niesmaku pomyłki. Wracamy pod znajome drzewo i tym razem bez problemu znajdujemy oznaczenia. Pilnujemy ich już teraz uważniej, tym bardziej, że w większości nadgryzione są zębem czasu i dawno nikt ich nie odświeżał. Maszerujemy przez pola i wioski. Cały czas asfaltem. W Podlesiu Rudnickim z bramy wybiega młody kundelek bez ogona i zmierza w naszą stronę. Mam lekkie obawy, ale Oktawia lepiej zna się na psach. Wyciąga dłoń i młody zaczyna się łasić. Krótkie przełamanie lodów, drapanie za uchem i z naszego duetu robi się trio. Z początku sądzimy, że pójdzie z nami chwilę i wróci, ale trafił się nam obieżyświat. Maszerujemy tak wspólnie pilnując się nawzajem. On zbiera na siebie uwagę wszystkich miejscowych psów, my uważamy, by nie wpadł pod koła przejeżdżających samochodów. Transakcja wiązana. Zatrzymuje nas przecinająca szlak Koprzywianka. Jej brzegi spina przerzucona betonowa namiastka kładki w postaci wysłużonego słupa energetycznego, ale gwarancja bezpieczeństwa, jaką sobą reprezentuje wydaje się iluzoryczna, dlatego ściągamy buty i zanurzamy stopy w lodowatej wodzie. Oh là là! - powtarzamy siarczyście za francuską krawcową, której właśnie zerwała się nić w maszynie, ale zaciskamy zęby i przekraczamy wartki nurt. Taka krioterapia dobrze robi spuchniętym stopom, a i z czystymi nogami lżej maszerować. Z daleka spoglądają na nas ruiny zamku Krzyżtopór w Ujeździe. Dochodzimy do wioski i nie możemy się oprzeć zwiedzeniu monumentalnej budowli, chociaż wiemy, że będzie to nas kosztować wędrówkę po zmroku. Z zaplanowanych dwudziestu pięciu minut eksploracji robią się trzy kwadranse. Nie żałujemy jednak ani minuty. Z niedosytem i kubkami gorącej kawy w dłoniach idziemy dalej. Nasz dzielny wielorasowy przyjaciel nadal trzyma wartę. W okolicach Kujaw znów gdzieś gubimy szlak, ale dość szybko go odnajdujemy i starając się już więcej nie zmylić drogi zmierzamy powoli na nocleg, obserwując gasnące na horyzoncie słońce. Do Klimontowa wchodzimy już po zmroku asekurując się światłem czołówek. Ruch jest znikomy, ale niebawem ma się to zmienić, gdyż przed nami najbardziej niebezpieczny fragment dzisiejszego etapu: krajowa dziewiątka. Mijamy barokową kolegiatę i podominikańskie zabudowania klasztorne, dochodzimy do pola i maszerując miedzą zrównujemy się z ruchliwym traktem. To tylko pół kilometra, ale zdwajamy czujność, ponieważ odpowiedzialni jesteśmy nie tylko za siebie, ale i za naszego czworonożnego przewodnika. Kilka minut po 19:00 meldujemy się u obsługi pensjonatu w Pęchowie, zamawiamy kolację i wypraszamy takąż dla naszego małego towarzysza. Olbrzymi apetyt dorównuje wielkością hartowi i odwadze, jakie skrywa tak skromna postura. Dwadzieścia dwa kilometry w małych łapkach, to nie byle co. W tych większych prawie pięćdziesiąt. Czasem lepiej się nie gubić. Zasypiamy ukołysani owocem pracy enologów z Westfield nad jeziorem Erie.
Izie i Marysi za zdjęcia, transport na start (tak, wiem - sam się zawiozłem ;-) ), kanapki i żelki. Również za koncert jesienny na dwa świerszcze i wiatr w kominie, który splatał październikowy dym w czarowne warkocze, jakich nie powstydziłaby się żadna świętokrzyska zielarka. Przypadek? Nie sądzę ;-)
Tomkowi, Jackowi, Jasiowi, Mietkowi, Romanowi, Marcinowi, Asi, Violi i Beatce za trzymanie kciuków, telefony, wiadomości i wszelką inną formę metaforycznych kopniaków w cztery litery. Fajnie było móc podzielić się z Wami bólem wędrówki, radością płynącą z obecności na szlaku, emocjami kłębiącymi się pod daszkiem czapki. Świadomość, że jest ktoś, kto pamięta z czym się mierzysz, jest szalenie budująca. Odejmuje też kilogramy z plecaka i zmęczenie z nóg.
Dodatkowo Beatce serdeczne podziękowania za konsultacje przed wyprawą dotyczące rozmieszczenia sklepów na szlaku :-)
Marcinowi za Oktawię, odebranie z dworca i odstawienie bezpiecznie do domu ;-)
Małgosi za lekcję języka francuskiego online ;-)