Prolog
Imperium Osmańskie od zawsze było ekspansywne. Wiek XVII nie był tutaj wyjątkiem. Osłabiona przez długotrwałe wojny z sąsiadami i targana wewnętrznymi konfliktami Rzeczpospolita okazała się łakomym kąskiem dla Porty Ottomańskej. Po utracie Kamienia Podolskiego i haniebnym traktacie w Buczaczu, dopiero wiktoria chocimska otworzyła nowy rozdział w wojnach polsko - tureckich, de facto dając hetmanowi wielkiemu koronnemu... koronę. Świadomy kruchości rozejmu, nowo wybrany król próbował wzmocnić Rzeczpospolitą sojuszami z innymi mocarstwami, te jednak nie wyraziły zainteresowania, kierując się własnymi interesami. Jedynie dyplomacja habsburska, i to w obliczu ewidentnej koncentracji tureckich wojsk, podpisała traktat o wzajemnej pomocy gwarantujący pomoc militarną, gdyby któraś ze stolic - Kraków*, lub Wiedeń była zagrożona. W połowie lipca 1683 roku wojska Imperium Osmańskiego stanęły nad Dunajem. Miesiąc później - wypełniając postanowienia umowy - Jan III Sobieski zebrał wojska pod Krakowem i przez należący do korony austriackiej Śląsk ruszył z odsieczą.
Prawie trzysta lat później, w latach 1969-1970 staraniem Oddziałowych Komisji Turystyki Pieszej PTTK w Bytomiu, Gliwicach i Raciborzu, śladami podążających pod Wiedeń polskich chorągwi został wyznakowany 158-kilometrowy Szlak Husarii Polskiej. W kuluarach - być może - z okazji niezbyt okrągłej 286 rocznicy przemarszu wojsk koronnych, oficjalnie jednak dla uczczenia XXV - lecia PRL.
Rozdział pierwszy i kolejne
Dziś szlak liczy sobie około trzech kilometrów mniej. Pół wieku szeroko rozumianej urbanizacji odbiło się na jego przebiegu. Korekty były konieczne. W perspektywie całości są to kosmetyczne zmiany, a sam szlak nadal odzwierciedla drogę, jaką lat temu trzysta z okładem przemierzał przyszły Lew Lechistanu i nie rzutują w żaden sposób na przyjemność płynącą z maszerowania śladami polskiego oręża.
Flirt ze Szlakiem Husarii Polskiej zaczęliśmy w czerwcu ubiegłego roku wsiadając niedzielnego poranka do pociągu, który zawiózł nas do Będzina. Nieopodal dworca kolejowego znajduje się czerwona kropka oznaczająca początek przygody.
Podzieliliśmy całość na etapy, do których mieliśmy wracać w miarę dyspozycyjności, przygotowania fizycznego i rozwijającej się sytuacji pandemicznej. Na pierwszy ogień zaplanowaliśmy odcinek liczący pięćdziesiąt trzy kilometry. Trasa Będzin - Wieszowa przez Bytom, obrzeża Siemianowic Śląskich, Piekary Śląskie, Orzech, Nakło i Tarnowskie Góry (gdzie król Jan pożegnał się z królową Marysieńką, a kierownik wycieczki z ambitnym planem i obietnicami pociągnięcia rajdu aż do Gliwic), okazała się nie lada wyzwaniem.
Z założenia eskapada miała być biegowa. Taka była. Przynajmniej na początku, dopóki nadprogramowe kilogramy, tak beztrosko zbierane przez ostatnie pół roku nie dały o sobie znać. Z biegu przeszedłem do marszu, na ostatnich kilometrach będąc tylko cieniem dawnego, przedpandemicznego siebie. Monika z Irkiem, jak zawsze przygotowani perfekcyjnie do biegowego wyzwania, tego dnia zmuszeni byli schować sportową dumę i głód kilometrów do plecaków, by zająć się moim opornym na motywację przyjaciół truchłem. Drużyna jest tak silna, jak jej najsłabsze ogniwo. Spod stadionu w Górnikach, po czterdziestu ośmiu kilometrach walki odebrał nas Wojtek i zawiózł do domu. Umarłem...
... ale przeżyłem ;-) Po trzech tygodniach zew szlaku znów się odezwał i podwieziony przez Wojtka na miejsce mojej uprzedniej agonii, w towarzystwie niekoronowanej imienniczki Królowej Jmci, wyruszyłem w drogę, kreśląc kolejny rozdział przygody śladami własnych stóp.
Z Marysią obraliśmy tempo spacerowe, skupiając się na zwiedzaniu, wypatrywaniu ukrytych w zaroślach oznaczeń i manewrowaniu między kroplami deszczu. Ulewa, która towarzyszyła nam do Gliwic skutecznie ugasiła konstruktywne rozmowy, nie dała jednak rady zmyć nam uśmiechów z twarzy. Przemoczeni, z dorobkiem dwudziestu trzech kilometrów, zjawiliśmy się pod murami klasztoru, w którym to w drodze pod Wiedeń nocował król Jan i w którego gościnnych progach onegdaj Julka i Zosia przyjęły sakramenty chrztu, oraz pierwszą komunię świętą. Gorący popołudniowy krupnik postawił nas na nogi i wlał w nasze serca zapał do kontynuowania wędrówki. Rozpoczął się jednak sezon urlopowy, następnie obowiązki rodzinne splotły się z zawodowymi i szlak musiał poczekać na nas aż do początku października.
Chociaż przekwitły w nas wonne metafory i na dłoni usypana garść popiołu, to jesień była piękna tego roku i pozbawiona duszącego szala chandry. W sobotni poranek pożegnaliśmy opatulone kołdrą mgły Gliwice i z plecakami pełnymi marzeń (i zupą w termosie) ruszyliśmy na południe. Dzięki wcześniejszemu rowerowemu rozpoznaniu szliśmy praktycznie na pamięć, ale i sam szlak na tym odcinku też jakoś bardzo źle oznaczony nie był. Przed Rudami spotkaliśmy trenującego Tomasza, który odprowadził nas do opactwa cysterskiego, po drodze racząc historią regionu i ciekawostkami geograficznymi.
Ostatnie czternaście kilometrów pokonaliśmy już we dwoje, kończąc naszą
jesienną włóczęgę na rynku w Nędzy, skąd odebrał nas Erwin. Dystans prawie czterdziestu kilometrów przemaszerowanych w październikowym słońcu tylko pobudził nasz apetyt na dalszą wędrówkę.
Ta jednak musiała poczekać na swój czas, ponieważ nieproszona przyszła zima i zamroziła oddechem wszelkie plany związane z dalszą eksploracją szlaku. Mróz za oknem przykuł nas do foteli z książką i kubkiem czarnej herbaty, puszczając ze swych okowów dopiero na wiosnę :-)
Na Szlak Husarii Polskiej wróciliśmy pod koniec kwietnia tego roku, sobotnim przedpołudniem meldując się w Nędzy. Tym razem trzon drużyny zdominowany został przez płeć piękną, a stery kierownicze uległy zmianie pokoleniowej ;-)
Cztery kilometry, z początku asfaltem bez pobocza, potem drogą leśną aż do rezerwatu Łężczok, były swoistym rozruchem po zimie i stanowiły preludium pod dalsze, o wiele dłuższe spacery pod kierownictwem Julki i Zosi.
Finał tej historii napisaliśmy wspólnie z Marysią początkiem lipca, przeszło rok od będzińskiego debiutu. Już o świcie, gdy Erwin wysadzał nas na parkingu przy Łężczoku prażyło niemiłosiernie, a czerwona kropka w Krzanowicach z perspektywy ponad czterdziestu kilometrów marszu, wydawała się nieuchwytnym marzeniem. Zrobiliśmy jednak pierwszy krok, po nim kolejny i jakoś poszło ;-)
Słony skwar to nie jedyne wspomnienie z tego dnia. Bajecznie budzący się dzień nad stawami w rezerwacie i wizyta w raciborskim muzeum u kochającej swoją pracę rozgadanej pani kustosz. Stojąca w szczerym polu przed Kornicami klimatyzowana kaplica z przyjazną wędrowcom toaletą z ciepłą wodą i garść czereśni podarowana przez sadowników w Pietraszynie. Radość z osiągnięcia celu zabarwiona nutą ulgi, że dziś postawiliśmy już wszystkie kroki. Czterdzieści cztery kilometry pozytywnych emocji. Jeden śmiertelnie przestraszony bażant ;-)
Zamiast epilogu
Dziękuję Wam Kochani za tak liczną frekwencję i za to, że zechcieliście odbyć ze mną tą lekcję historii w plenerze. A kogo nie było, ma nieobecność i jest u pani ;-)
* Kraków, pomimo przeniesienia dworu królewskiego do Warszawy na przełomie XVI i XVII wieku, pozostał formalną stolicą Polski aż do ostatniego rozbioru.