Strony

czwartek, 15 sierpnia 2024

Licentia poetica

Nie planowałem przejścia tego szlaku. Nie leżał w kręgu moich najbliższych zainteresowań, nie spędzał snu z powiek. Kiedy w maju zeszłego roku z pompą ogłaszano jego otwarcie zerknąłem z ciekawości i oględnie mówiąc nie rzucił mnie na kolana. Wyznaczono go po istniejących od dawna szlakach turystycznych PTTK, które w większości miałem już przedeptane. Pomysłodawcy kusili niebagatelnym 11.000 przewyższeniem łącznym i trasą zamykającą w prawie 250 kilometrowej pętli Beskid Śląski, Żywiecki i Mały. Nie skreśliłem go zupełnie, ale odłożyłem na najwyższą półkę do zakurzonego kartonu z napisem "na kiedyś", zgasiłem światło i zamknąłem drzwi.

Minął rok. Pod koniec czerwca, zupełnie niespodziewanie, pojawiła się perspektywa zagospodarowania kilku sierpniowych dni. Sięgnąłem do pudełka i pomysł czekał na samej górze. Plan powstał szybko, brakowało tylko towarzystwa do podzielenia trudów i radości wędrówki. Napisałem do Oktawii. Zgodziła się od razu.

Pierwotnie marszruta obejmowała sześć dni spokojnej łazęgi, z miejscem na kontemplację szlaku i marginesem czasowym zdecydowanie wybiegającym poza ramy narzucone przez poziomice.  Gdzieś po drodze okazało się, że obojgu nam bardziej pasowałby plan pięciodniowy i trzeba było go przekonfigurować. Wymagało to od nas odrobinę większej dyscypliny lokomocyjnej, ale absolutnie nie wykluczało z harmonogramu spokoju oraz okazjonalnego położenia się z uchem przy ziemi i wsłuchania w tembr rosnącej trawy.

Komplet rezerwacji w gęsto rozsianych schroniskach zapewnił komfort psychiczny i na miesiąc rzuciłem się w wir codzienności zapominając o szlaku. On dla odmiany nie zapomniał, że rzuciliśmy mu rękawice i pomny swego imienia plótł gruby powróz na nasze przywitanie. Na nasze szczęście jego młody wiek i brak biegłości w makramie pozwolił ukończyć wyzwanie, chociaż nie obyło się bez przygód. O tym właśnie będzie ten wpis.

The Loop, niczym Uroboros nie ma początku ani końca. Można zacząć go w dowolnym miejscu. Nam najbliższy był Ustroń i to w nim postawiliśmy pierwsze kroki pod podwaliny tej opowieści.

Dzień pierwszy. Sobota 03.08.

Miasto wita nas deszczem. Jeszcze kilka dni temu prognozy były łaskawe, ale wszystko zmieniło się jak w kalejdoskopie w ciągu ostatnich kilku godzin. W butach chlupie woda, a w plecaku bezpiecznie ukryte przed wilgocią ciepło oddaje jeszcze gorące, kieszonkowe wydanie opowiadań Denisa Johnsona. Zdanie zaczerpnięte z jednego z nich siłą rzeczy staje się hasłem przewodnim dzisiejszego dnia: "każdą kroplę deszczu znałem po imieniu". Coś w tym jest. Zanim wejdziemy na Równicę jesteśmy przemoczeni do suchej nitki. Na zejściu do Brennej z pobliskich krzaków czmychają dwa spłoszone kozły. Szybkość migawki aparatu dorównuje prędkości wyjmowania go z plecaka - są jednak już za daleko, by zrobić dobre zdjęcie. Chwilę później tuż przed nami ulicę przecina sarnia mama z dwójką cielaków i potem jeszcze jedna - ostatnia dostrzeżona na szlaku. Doceniamy taki prezent. Mgła powoli opada, ale deszcz nie odpuszcza i przenika nawet nasze myśli. Na Błatniej jemy śniadanie: herbata, kawa i jajecznica. Podnosi to trochę morale i uzbrojeni w dodatkowe płaszcze przeciwdeszczowe wychodzimy zmierzyć się z pogodą. Szlak dosłownie spływa błotem. Momentami nie ma jak unikać kałuż, idziemy więc przez ich środek. Zaglądamy na chwilę do schroniska na Klimczoku i do ogrodu z kamieniami z różnych stron świata. Na jednym z nich czytamy: "całe niebo się cieszy, że tu jesteś". Jeśli faktycznie tak jest, to chyba płacze ze szczęścia... Termometr wskazuje 9°C. Odpoczynek zaplanowany mamy dopiero na Szyndzielni, więc wracamy na szlak walcząc z każdym krokiem, by nie upaść na błocie. Zamawiamy herbatę z sokiem malinowym i w miarę możliwości suszymy się. Właśnie wtedy gorące myśli z północy przeganiają chmury i przestaje padać. Idziemy zrobić zdjęcia logo do górnej stacji kolejki i powoli zmierzamy w stronę Stefanki. Mokre ubranie daje o sobie znać i nagle okazuje się, że zabranie na szlak nowych, nieprzetestowanych spodni to nie był najlepszy pomysł. Faktura materiału i jego przeszycia boleśnie ocierają uda sprawiając, że każdy krok staje się walką o kolejne kilometry, a tych do końca jeszcze czternaście. Na Koziej Górze zamawiamy pomidorową. Obsadzie schroniska za ogładę przyznajemy punkty ujemne, za to zupa zasługuje na najwyższe uznanie. Schodzimy do Bystrej i dalej depczemy asfalt. Mijamy Fałatówkę, dalej pomnik polskiego mistrza akwareli i wynagradzamy sobie dotychczasowe trudy wędrówki lodami. W Wilkowicach za S1 rozdzielamy się. Oktawia idzie czarnym szlakiem przez Chatkę Rogacz, ja trzymam się konsekwentnie zielonego. Znowu pada. Docieram do schroniska na Magurce z potwornymi otarciami dwadzieścia minut po Oktawii. Uzupełniamy płyny i  zamawiamy śniadanie na jutro. Prysznic, herbata, witamina C i kładziemy się do łóżek.  W nogach ponad 37 kilometrów. Czytam jedno opowiadanie Johnsona, ale nie znajduję cytatu, który mógłby przyświecać kolejnemu dniu. Może to i dobrze.


Dzień drugi. Niedziela 04.08.

Pobudka o piątej. Zbieramy się powoli i schodzimy na fenomenalne śniadanie. Studiujemy mapę i omawiamy plan na najbliższe kilometry. Za oknem śmieje się do nas słońce, dając nadzieję na dobry dzień i wysuszenie wczorajszego prania. Wychodzimy po szóstej. Nogi niosą, a po wczorajszym zmęczeniu nie ma śladu. Humory dopisują. Felerne spodnie zostały w plecaku, testuję inne, biegowe. Po kilku kilometrach już wiem, że pozwolą mi ukończyć ten szlak. Schodzimy do Czernichowa i przechodzimy przez zaporę ciesząc oczy bezkresem wody. Docieramy do czerwonego szlaku i chwile odpoczywamy rozważając różne opcje dalszej wędrówki. Oktawia optuje za pójściem od Przełęczy Kocierskiej dalej czerwonymi oznaczeniami na Potrójną, ja skłaniam się ku zielonym. Decyzję zostawiamy sobie na później. W komercyjnym zajeździe, do którego jakoś nie mamy szczęścia zamawiamy niedzielny rosół i uzupełniamy zapasy wody. Szybko znikamy z tego hałaśliwego miejsca i ostatecznie decydujemy się na zejście zielonym szlakiem przez Kocierz Rychwałdzki. Chwilę idziemy lasem, gubimy i znajdujemy drogę w dawno nie odświeżanych oznaczeniach, wreszcie schodzimy serpentyną asfaltu wśród rozpędzonych samochodów. W nocy nie zdecydowałbym się na tę opcję, bo chociaż idziemy znakowanym szlakiem turystycznym, to kierowcy wyraźnie są zdziwieni naszą obecnością. W końcu szlak ostro skręca w lewo, przechodzimy przez barierki i lasem docieramy do wioski. Na kolejnym podejściu znajduję motto dla dzisiejszego dnia, a właściwie to ono znajduje mnie. Naszej drodze towarzyszy lokalny szlak papieski, tutaj ułożony w drogę krzyżową. Strasznie mi gorąco, ale żeby napić się wody, muszę ściągnąć plecak. Postanawiam wspiąć się jeszcze te kilkanaście metrów do następnej stacji, tam chwilę odpocząć i przyjąć jak swoje zdanie, jakie zostawił dla mnie papież. "Trzeba iść pod prąd!". Uśmiecham się rozpoznając fragment Tryptyku Rzymskiego. Chwilę rozważam ofiarowane mi słowa i spoglądam w górę, poprzez korony drzew, na Źródło. Zmęczenie gdzieś znika. Oktawia jest przede mną, czasem Ją doganiam, ale ogólnie jest mocniejsza, więc jest to rzadkością. Każde z nas ma przestrzeń na dialog wewnętrzny, na spokojne chłonięcie gór, obcowanie z przyrodą. Właśnie podczas takiego samotnego, ustronnego obcowania z matką naturą dochodzi do kuriozalnej sytuacji. Gubimy się nawzajem. Jestem przekonany, że jest przede mną, więc przyśpieszam, by Ją dogonić, Ona myśli, że jestem gdzieś z tyłu, więc czeka. Jesteśmy na tym samym szlaku, ale na różnych jego odcinkach. W końcu łapiemy zasięg, zdzwaniamy się i spokojnie analizujemy nasze położenie. Opisujemy mijane miejsca, ale w lesie wszystkie drzewa wyglądają tak samo. Wreszcie umawiamy się na charakterystyczny marker na drodze. Kto pierwszy go znajdzie, ten wygrał podchody i stawia kolację. Idę dalej rozglądając się za znakiem pozostawionym przez Oktawię. Po dwudziestu minutach dzwoni - znalazła moje oznaczenia. Umawiamy się w Gibasówce u Pana Staszka. Łapiemy niebieski szlak i schodzimy do Koconia i dalej chodnikiem wzdłuż drogi na nocleg do Ślemienia. Ścigamy się z ulewą, ale tym razem jesteśmy szybsi. Pompa puszcza się z nieba, gdy tylko zamykamy za sobą drzwi ośrodka noclegowego. Kolacji nie ma, napojów pełnych składników mineralnych i witamin także. Jest za to suszarka w łazience i woda w dystrybutorze na korytarzu. Robimy pranie, jemy jakieś resztki mieszanki studenckiej, spłukujemy z siebie pył drogi i idziemy spać. 

Dzień trzeci. Poniedziałek 05.08.

Dzisiaj w planach kolejne 37 kilometrów zakończone odwiedzinami u Królowej Beskidów i zejściem do schroniska na Markowych Szczawinach. Bardzo zależy nam, by na niej stanąć przed wieczorem, bo na kolejny dzień rozpiska przewiduje długie 44 km, aż do Abrahamowa. Papier wszystko przyjmie, ale to pogoda rozdaje karty w górach. Przekonamy się o tym wieczorem. Tymczasem rekonesans w sieci pozwolił ustalić, że pierwszy sklep w Ślemieniu otwiera się o 5:30. Zbieramy się w drogę i schodzimy do wioski zapolować na jakieś śniadanie. Maszerujemy z bułką w jednej i  kiełbasą w drugiej dłoni. Brakuje tylko kawy. Na rogatkach spotykamy sołtysa, chwilę gawędzimy i dowiadujemy się, że Karol Wojtyła w młodości przemierzał te same ścieżki. Zaklinamy pogodę nucąc największy przebój Terrego Jacksa Seasons in the Sun, ale jeszcze nie zdecydowaliśmy, czy zrobić z refrenu myśl przewodnią dnia. Kwerenda przeprowadzona na spokojnie w domu pozwala dotrzeć do pierwowzoru: Le moribond Jacquesa Brela. W niej podmiot liryczny żegna się z zupełnie innych powodów, ale nie wpisują się w naszą historię, więc przechodzimy nad nimi i maszerujemy dalej do Huciska. Tam wita nas bajkowy krajobraz i przystanek autobusowy, na którym zmieniam mokre od porannej rosy skarpetki. Szlak nas karmi. Dziko rosnące jabłka, zapomniane śliwki, jeżyny, jagody. Snujemy plany o konfiturze z mirabelek, która zasili nasze spiżarki po powrocie do domu. Tracimy dwadzieścia minut na szukanie szlaku, ale zyskujemy dwóch towarzyszy: labradora retrievera i energicznego cocker spaniela. W końcu znajdujemy oznaczenia i rzutki czworonożny przyjaciel odprowadza nas przez las do kolejnej wioski. Podchodzimy zielonym szlakiem do Studenckiego Schronu Turystycznego pod Solniskiem. Nie mamy wielkich oczekiwań, ale już od progu wita nas rezydent - szarobury kocur, a potem jest tylko lepiej. "Chatka Adamy" zaskakuje nas przestronnością, przytulnością, czystością i gościnnością. Chatkowa Dominika z synami: Samuelem i pięcioletnim Sucharkiem, to prawdziwi gospodarze tego zacisznego domu. Z dumą oprowadzają nas po izbach. Dostajemy upragnioną kawę, dzielimy się opowieściami ze szlaku, chłoniemy atmosferę. Na jednym z losowo wybranych przez nas kubków czytamy: "nigdy nie wiesz jak daleko zajdziesz zanim nie zaczniesz iść"Opracowujemy plan na resztę dnia. Chcemy zejść do Przełęczy Cicha, podejść na Jałowiec i stamtąd żółtym szlakiem do zielonego przez Halę Kamińskiego przebić się do Głównego Szlaku Beskidzkiego, potem granicznym przez Małą Babią pójść na Diablak i przez Przełęcz Brona zejść do schroniska na nocleg. Ambitna misja, ale jest w zasięgu naszych nóg. Sprawdzamy prognozę pogody i ta też wydaje się nam sprzyjać. W końcu zamykamy za sobą drzwi i wznawiamy wędrówkę. Pół godziny później zaczyna padać. Najpierw pojedyncze krople, ale po chwili mżawka zamienia się w rzęsisty deszcz, a następnie w ulewę. Toniemy we mgle, potokach wody i rozmiękłym szlaku. Cały czas trzymamy się planu, ale po kolejnych czterech godzinach pluchy i szarugi, ten zaczyna się rozmywać od nadmiaru wilgoci. Na Żywieckich Rozstajach decydujemy się odpuścić Małą Babią i pójść do schroniska przeczekać nawałnicę. Z apetytem jemy obiad. Ciągle mamy także apetyt na Kapryśnicę, pod wieczór prognozy też mają być łaskawsze, chociaż dziś już raz nas zawiodły i nie ufamy im tak bezgranicznie. Na chwilę się wypogadza, ale znamy dobrze Babią Górę i czujemy przed nią respekt. Okno pogodowe, które nam teraz ofiarowała jest zbyt krótkie, by zdążyć bezpiecznie wrócić, bo od zachodu znowu nadciągają czarne chmury. Decydujemy się położyć wcześniej, wstać nad ranem, by o wschodzie słońca stanąć na szczycie Matki Niepogód i potem przez jej młodszą siostrę kontynuować wędrówkę. Budziki nastawiamy na trzecią.

Dzień czwarty. Wtorek 06.08.

Nie mogę zasnąć. Oktawia zasnęła od razu, a ja przewracam się z boku na bok. Rozmyślam jak przyjmie nas Babia. Jestem dziwnie niespokojny. Zerkam na zegarek. 21:00. Próbuję wcisnąć głowę w poduszkę uspokoić myśli, ale na niewiele się to zdaje. 22:00. Znowu zaczyna padać. Deszcz tarabani o dach schroniska. Leżę na górze łóżka piętrowego, każda kropla jest jak wystrzał. 23:00. Północ. Cały czas nie śpię. Cały czas leje. Mamy pokój w narożnej czteroosobowej dwunastce przylegającej do korytarza łazienki. Każde przejście przez niego uruchamia czujnik światła i w pokoju robi się jasno. Nie pomaga to w zasypianiu. Dodatkowo wodospady deszczu spływające z hukiem do rynny skutecznie wytrącają mnie z objęć Morfeusza. 1:30. Schodzę i budzę Oktawię. Półprzytomnej przedstawiam sytuację pogodową, chociaż po chwili sama pojmuje, co może czekać nas na górze. Podejmujemy decyzję, by przestawić budzik na 5:00. Babia musi poczekać. Udaje mi się w końcu zasnąć. Wstajemy z budzikiem i staramy się nie obudzić naszych współlokatorów. Sympatyczne małżeństwo z Warszawy idące na raty GSB udostępniło nam wczoraj jedyne gniazdko w pokoju. Sami w planach mają dziś krótszy dystans do Hali Krupowej i późniejszą godzinę wyjścia. Zdążą podładować telefony. Schodzimy do suszarni, ale buty nadal są mokre. Za oknem nie pada i to dobra wiadomość, ale wiemy, że za moment i tak zaciągniemy wodę jak gąbka, czy to z kałuż, czy z porannej rosy. Ubieram skarpetki, na nie worki nylonowe i wkładam stopy do mokrych butów. Udaje mi się na chwilę oszukać głowę, bo faktycznie jest mi ciepło i przyjemnie, chociaż buty pamiętają lepsze czasy. Dawno temu, w porze suchej, gdy świeciło słońce i byliśmy jeszcze młodzi. Zaledwie dwa dni temu. Muszę uważać z tymi workami, bo w takiej konfiguracji łatwo o odparzenia. Nie każda stopa sobie z tym poradzi. To indywidualne i raczej nie polecam, ale doraźnie pomaga. Wychodzimy o 6:00. Jakoś się kulamy, ale mży, jest mgliście i ślisko. Humory nam trochę siadły, bo szkoda nam tej Babiej. Nieważne, że byliśmy na niej dziesiątki razy. Wiemy, że musimy tu wrócić i oddać jej, co królewskie. Bez niej szlak będzie niepełny. Oktawia narzeka na żołądek, ale dzielnie maszeruje. Rozpogadza się, ale szlak po nocnych opadach stoi w wodzie. Miejscami przydałby się kajak. Droga ciągnie się niemiłosiernie. Wreszcie po 20 kilometrach schodzimy na Przełęcz Glinne. Rozkładamy się na ławkach, suszymy. Teren parkingu wraz z przyległymi zabudowaniami chyba znalazł nowego właściciela, bo trwa remont. To dobrze. Przyda się w tym miejscu jakaś ostoja cywilizacji. Zwłaszcza zimą. W bacówce kupujemy oscypki i zmierzamy w stronę Pilska. Mocniejsza połowa naszego wędrownego teamu walczy z rzeczywistością i z ograniczeniami własnego ciała. Nie wygląda to dobrze, ale twardo maszeruje dalej. Na rozejściu szlaków wybieramy wariant czerwony do Schroniska na Hali Miziowej z zamiarem podejścia na Pilsko po obiedzie. Z potoku nabieram jeszcze wody do bukłaka z filtrem i pół godziny później wchodzimy do schroniska. Jest 15:00. Do Abrahamowa jeszcze 18 kilometrów. Powinniśmy być na miejscu koło 20:00. Jemy zupę i Oktawia gaśnie w oczach. Rozważamy różne opcje, łącznie z przerwaniem wędrówki i powrotem do domu. Proponuję wziąć pokój tu, gdzie jesteśmy i zgadza się z wyraźną ulgą. Oboje wiemy, że właśnie plan wrócił na pierwotne tory i jeśli nic więcej się nie wydarzy, to powinniśmy zamknąć szlak szóstego dnia. To zupełnie bez znaczenia. O 16:00 śpi jak dziecko. Robię Jej herbatę, zamykam drzwi i idę na Pilsko. Wchodzę godzinę, zejście zajmuje mi dwadzieścia minut. Ostatni raz byłem na nim zimą. To zupełnie inny szczyt o tej porze roku. Dziś jest łaskawy, jakby chciał wynagrodzić nam gorycz porannego fiaska. Wracam do pokoju. Oktawia jeszcze śpi, herbata nie ruszona. Nachylam się i wsłuchuję w Jej oddech. Jest spokojny i miarowy. Sen to najlepszy sposób na regenerację organizmu. Idę na kolację, daję znać do Stacji Abrahamów, że zmieniły nam się plany i suszę na zalanym słońcem parapecie nasze rzeczy. Buty łapczywie łapią każdy jego promień. Przed zachodem słońca budzę Oktawię na gorącą herbatę. Czuje się już lepiej, elektrolity z apteczki i inne medykamenty najwyraźniej też pomogły. Omawiamy plan na kolejne dwa dni, robimy rezerwację na jutro w schronisku pod Baranią Górą i idziemy spać. Zanurzam się w puch kołdry i odpływam w niebyt. Trudy ubiegłej nocy rozpływają się w zasłużonym śnie i nawet nie zauważam, że dzień zamykamy bez  maksymy.

Dzień piąty. Środa 07.08.

Wstajemy o czwartej. Potrzebujemy tej dodatkowej godziny, bo chociaż zmienił się plan, to nadal mamy sporo dziś do przedreptania. Trzynaście godzin marszu i prawie 40 kilometrów. Wieczorem okaże się, że obie prognozy były trafne. Tymczasem podziwiamy malowniczy wschód słońca i punkt piąta wychodzimy ze schroniska. Dwie godziny później jesteśmy na Rysiance i tam robimy postój. Skubiemy suchy chleb, zagryzamy oscypkiem i sycimy wzrok widokami. Śniadanie zaplanowane mamy dopiero w Abrahamowie, ale najpierw po drodze czekają na nas jeszcze południowo-zachodnie stoki Romanki i Stacja Turystyczna Słowianka. W niej przyjmuje nas Pan Franciszek. Rozmawiamy chwilę o górach i o życiu, co w sumie na jedno wychodzi. Osiemdziesiąt cztery lata doświadczenia. Warto zaczerpnąć z tej krynicy mądrości. Zapamiętuję na zawsze jedno zdanie: "kiedyś byliśmy młodsi, a góry były niższe". Żegnamy się z gospodarzem obiecując sobie, że wrócimy po więcej. Zachodzimy na śniadanie do Abrahamowa. Właściciele podejmują nas po królewsku  domową jajecznicą i warzywami z przydomowego ogródka. Odpoczywamy, dosuszamy rzeczy i ładujemy witalne baterie na dalszą część wędrówki. Przed Żabnicą wstępujemy jeszcze do bacówki na zimną lemoniadę rabarbarową i po chwili jesteśmy w centrum Węgierskiej Górki. Idziemy dalej czerwonym szlakiem. Most nad Sołą z przylegającą do niego, dopiero co otwartą trasą rowerową z Rajczy do Żywca, szybki przemarsz nad budowaną obwodnicą i po chwili zaczynamy podejście na Halę Radziechowską. Znajduję miejsce, w którym pomyliłem się zimą gubiąc szlak. Oktawia proponuje przerwę na jabłko, ale kuszę Ją obietnicą restauracji pod chmurką z tak niezapomnianymi widokami, że ulega namowom i rozkoszujemy się nim dopiero ze szczytu wychodni skalnych Magurki Radziechowskiej. Celebrujemy te chwile przyznając lokalowi trzy gwiazdki Michelin, świadomi, że w nocy moglibyśmy ich mieć nad głowami miliony. Sprzężenie atmosfery miejsca, niebagatelnej panoramy i smaku soczystego owocu jabłoni zostanie w nas chyba do końca życia. Stąd już rzut beretem do skrzyżowania szlaków i ostatnie dzisiaj podejście, które osładzamy sobie skubiąc gęsto ubrane jagodami krzewiny.  Na szczycie Baraniej Góry znowu odpoczywamy ciesząc się bliskością celu i sporym zapasem sił, jaki przynieśliśmy aż tutaj. Schodząc do schroniska walczymy jeszcze z rojącymi się mrówkami. Te, oszalałe w godowym amoku wczepiają się we włosy, wchodzą pod ubrania, latają na oślep gęstą chmarą, przez którą musimy się przebijać. Zbiegamy opędzając się przed nimi. Ostre kamienie zaczynają już nas irytować, ale na szczęście widać dach schroniska Przysłop. Od wczoraj marzę o pierogach z jagodami, lecz nie ma ich w menu. Są naleśniki, nie najgorsze, niemniej tu gwiazdki nie przyznajemy. Obsada za to - jak zawsze - na najwyższym poziomie. Dostajemy dwa łóżka w pokoju dziesięcioosobowym. Na balkonie rozmawiam jeszcze z sąsiadem zza ściany. Obaj z Grzegorzem wysłuchujemy też relacji turystki, przybyłej dopiero co zielonym szlakiem z Węgierskiej Górki. Opowiada, że musiała przedzierać się przez chaszcze i plac budowy, szukać oznaczeń, przecinać podwórka gospodarstw.  Tak, jak zakładaliśmy wybór czerwonych oznaczeń był trafniejszą decyzją. Przekuwam pierwszy bąbel i idę spać.

Dzień szósty. Czwartek 08.08.

Przed nami ostatnie 29 kilometrów. Synoptycy zapowiadają burzę. Zależy nam, by przed nią umknąć, wstajemy więc o czwartej i zaczynamy poranny rozruch. Tuż przed piątą tanecznym krokiem do utworu Haliny Frąckowiak Bądź gotowy dziś do drogi wchodzimy w nowy dzień. Prowadzę trochę niezgrabnie, oboje jesteśmy odrobinę zdziwieni  impulsem, ale cieszymy się krotochwilą. Wychodzimy przed schronisko i ściągamy kurtki. Jest ciepło. Kolana mam zabetonowane, uwierają też bąble. Po wczorajszej energii nie ma śladu. Czuję też, jak powoli zaczyna mnie rozbierać jakaś infekcja. Nie mam gorączki. Liczę na to, że rozchodzę i wypocę cokolwiek tam niedobrego się we mnie tli. Przełęcz Szarcula, za moment Kubalonka. Niejako automatycznie odhaczam w myślach kolejne punkty, ale nie mogę złapać rytmu. Źle mi się idzie, czuję ból z każdym krokiem, ale próbuję maskować to żartami. Nieudolne próby wdrapania się na grzyby skalne na Kyrkawicy i wreszcie Stożek. Zamawiamy obfite śniadanie i regenerujemy siły w prawie pustym schronisku. Opatruję lewą stopę i dalej idzie mi się już lepiej, a potem nawet zapominam o dyskomforcie. Przed Soszowem mówię Oktawii, że czuję już na kubkach smakowych smak mety. Krótka przerwa na uzupełnienie płynów w schronisku i zaczynamy ostatnie podejście tej wyprawy. Kierunek Czantoria! Maszerujemy, rozmawiamy, żartujemy. Recytujemy wiersze. Na ostatniej prostej przed szczytem wyrzucam z siebie całą Lokomotywę Juliana Tuwima. Z wszystkimi czterdziestoma wagonami. My też sapiemy jak ten parowóz, pot spływa z nas tłustą oliwą i z mozołem ciągniemy pod górę. Uff, jak gorąco! Jest duszno, ale widmo burzy gdzieś odpłynęło. Wreszcie wchodzimy na szczyt, padamy na trawę i patrzymy w niebo ciężko oddychając. Gwar tłumu zgromadzonego u stóp wieży miesza się z głośnym biciem naszych serc. Leżymy tak chwilę, uspokajamy oddechy, ale uśmiechy nam nie gasną. Dziś imieniny miesiąca, ale to my dostaliśmy prezent. Teraz już tylko w dół. Godzina schodzenia i zamkniemy ten rozdział. Konsekwentnie podążamy czerwonym szlakiem, momentami jest stromo. Prawie nie rozmawiamy. Skupiamy się na celu. Mijamy turystów rozpoczynających dziś wędrówkę, którą za kilkanaście dni skończą w Bieszczadach. Wiemy, jakie uczucie będzie im towarzyszyć w Wołosatem, ale nic im nie mówimy. Sami do tego dojdą. Dosłownie. Jeszcze tego nie wiedzą, ale gdy skończą szlak, będą kompletnie innymi ludźmi. Wreszcie parking. To tutaj zaczynaliśmy prawie tydzień temu. Pętla się zamknęła. Wąż połknął swój ogon. Statek nie tonie od tej wody, po której pływa, ale od tej, która wleje mu się do środka. Na szczęście mam wysokie burty. Jest 15:00. Wsiadamy do samochodu i odjeżdżamy z mętlikiem w głowie. Z jednej strony cieszy nas bezpieczny finisz, z drugiej żałujemy, że to już koniec. Słodko - gorzkie zakończenie. Jak zawsze. Za moment zanurzymy się w jesiennym balsamie konfitury z mirabelek, lemoniady z rabarbaru i pulpy jagodowej z ryżem. Ale to już zupełnie inna historia... 

Zamiast podsumowania
Mam kilka patentów, które sprawdzają mi się na trasie. Jednym z nich jest filtr do wody. Nie kupuję wody w schroniskach, czy w przydrożnych sklepach. Czerpię z potoków, kranów, węży ogrodowych, pomp cmentarnych. Filtr skutecznie eliminuje pasażerów na gapę, a jeśli zrobi się wcześniej rozpoznanie takich darmowych źródeł, to nie trzeba dźwigać przez cały dzień dodatkowych kilogramów w płynie. 
Czasem, gdy mam już dość smaku samej wody, wynagradzam się sokiem jabłkowym zmieszanym pół na pół z wodą gazowaną. Świetnie gasi pragnienie i nogi się po nim nie plączą. 
Staram się zabierać minimalną ilość rzeczy. Na tej wędrówce plecak ważył 4,6 kg i praktycznie wszystko, poza kąpielówkami mi się przydało. Oczywiście zawsze to będzie kompromis między tym co chcemy mieć ze sobą, a tym, co niezbędne. Każdy nadprogramowy kilogram musimy jednak dźwigać na własnych plecach. Warto o tym pamiętać.
Kleszcze. Temat rzeka. Niektórzy używają repelentów z DEETem. Inni nie stosują niczego i nic się ich nie czepia. Kwestia indywidualnych upodobań kleszczy. Od trzech lat używam elektronicznego maleństwa Tickless, dzięki któremu jestem dla tych pajęczaków niewidoczny. Ultradźwięki wysyłane przez to urządzenie blokują w odnóżach kleszczy narząd Hallera - taki ich biologiczny radar, dzięki któremu namierzają potencjalnego żywiciela. Brzmi niewiarygodnie, ale naprawdę działa. Naturalnie nie możemy tracić czujności i całej roboty składać na elektroniczne barki naszego ochroniarza. Profilaktyka przede wszystkim. Odpowiednie ubranie i kontrola po przyjściu z lasu, bo przecież to, że kleszcz nas nie widzi, nie wyklucza jego obecności na ubraniu, albo pod. Tylko czeka, aż wyłączymy nasz osobisty system obrony i opuścimy gardę.

Dbajcie też o stopy. One niosą Was i są na pierwszej linii ognia. Lekkie szybkoschnące buty (w Beskidy i niżej w zupełności wystarczą). Suche skarpetki. Wietrzenie. Kąpiel w zimnej, lodowatej wręcz wodzie. Jeżeli nie mam możliwości skorzystania w ciągu upalnego dnia ze strumienia, to lód wyproszony z kuchni na noclegu też się świetnie nadaje na krioterapię. W granicach rozsądku oczywiście.  Znika opuchlizna, a wraz z nią zmęczenie.

Na sam koniec...

The Loop zaskoczył mnie pozytywnie. Dał więcej, niż zabrał. Zostawił głowę pełną wspomnień. Niektórymi z nich właśnie się z wami podzieliłem, ale rzecz jasna nie wszystkimi. Będę chciał na niego wrócić. Może w innym miejscu. Może w drugą stronę. Może zimą. Daje taką swobodę. Bo jak to podsumowała Pani Monika z Lokalnej Organizacji Turystycznej Beskidy, u której weryfikowałem nasze przejście: "to ma być zabawa"

W tym miejscu miały być jeszcze podziękowania, ale już się nie zmieściły ;-)