Strony

wtorek, 22 października 2019

Naczynia powiązane


A ci, którzy tańczyli, zostali uznani za szalonych przez tych, którzy nie słyszeli muzyki.

Spragniony oddechu znów ruszam na szlak. Cel jest dobrze ukierunkowany i siłą rzeczy konsekwentnie oczywisty. Po zeszłorocznej przygodzie to naturalny wybór i kontynuacja próby zogniskowania długodystansowych szlaków znakowanych cynobrem w prywatnym portfolio przejść. Przede mną Góry Izerskie, Karkonosze, Rudawy Janowickie, Góry Kamienne, Góry Czarne, Góry Sowie, Góry Bardzkie, Góry Stołowe, Góry Orlickie, Góry Bystrzyckie, Masyw Śnieżnika, Krowiarki, Góry Złote i zamykające całość od wschodu Góry Opawskie. Ponad czterysta czterdzieści kilometrów spinające się w klamrę Głównego Szlaku Sudeckiego.


Pomysł rodzi się w głowie jeszcze w ubiegłym roku, zaraz po powrocie z GSB. Wczesną jesienią dopada mnie amnezja i zaczynam tęsknie spoglądać na zachód. Zapominam o poranionych stopach i  towarzyszącym niedawnej wędrówce bólom. Niekończące się wieczory siedzenia nad mapą, planowanie poszczególnych etapów. Hektolitry herbaty.

Na początku twoje życie toczy się normalnie, czasem przerywasz je wyprawami; potem twoje wyprawy toczą się normalnie i czasem przerywasz je życiem.

Wstępny termin: lipiec 2019. Wstępne założenie: nie w pojedynkę. Do dnia startu datę i skład osobowy kilkakrotnie zweryfikuje życie.
Wiosną kilka szybkich wypraw na szlak w towarzystwie bliskich. Rekonesans potrwa do lata, a znajomość trasy pomoże w rozplanowaniu etapów. 
Lipiec. Zawirowanie z urlopem. Dopięcie noclegów. OK, let's do it!

...

Do Świeradowa przywozi mnie Wojtek. Łapie nas potężna ulewa. Spoglądam niepewnie wokół układając w głowie możliwe scenariusze. W każdym z nich głównym bohaterem jest błoto. Wieczorem ładujemy węgle w poleconej przez Jacka włoskiej pizzerii (tak naprawdę jutrzejszy start jest tylko pretekstem do przyjazdu do Świeradowa, ponieważ prawdziwy - ukryty przed światem - cel tej wyprawy, to tutejsza, zniewalająco pieszcząca podniebienie niebiańska orzechowa wątróbka z jabłkami). Jeszcze herbata na deptaku, ostatni rzut oka na spakowany plecak i spać.

Dzień pierwszy. Poniedziałek 29.07.
Wyrywa mnie ze snu budzika przeraźliwy pisk. Godzina piąta - oczom nie chcę wierzyć. Szybkie ablucje, coś na ząb i jedziemy na start. Pamiątkowa fotografia przy czerwonej kropce, kopniak na szczęście i ruszam na trasę. Wojtek ma przed sobą 300 km do domu, ja swój zobaczę dopiero za kilka dni. Do Szklarskiej Poręby szlak należy wyłącznie do mnie. Całe Izery na wyłączność. Jagody na krzakach także. Potem robi się gęściej, ale szybko pnę się na Halę Szrenicką i znikam w kurzu drogi. Prognozy straszyły burzami i gwałtownymi ulewami. Na szczęście Karkonosze okazują wielkoduszność i grzeje jak w piecu. Zaskakuje mnie ilość kamieni. Od drobnego żwiru, po takie wielkości tramwaju. Wieczorem każdy z nich wypomną mi z wyrzutem moje stopy. Za dużo tych kilometrów sobie zaplanowałem na pierwszy dzień. Zasypiam mając pod powiekami Śnieżne Kotły i wizualizację jutrzejszego dnia.

Dzień drugi. Wtorek 30.07.
Ból - mój towarzysz podróży. Gdy tylko otwieram oczy, on już czeka przygotowany do drogi i wyczekująco wypatruje przez okno pierwszych promieni słońca. Niecierpliwy  jakiś. Zaczynam od paskudnie stromego zejścia spod pokrytej chmurami Śnieżki do powoli budzącego się Karpacza. Rudawy Janowickie - można by osobny esej napisać na temat rozkosznej niefrasobliwości przy znakowaniu szlaku... Zgubiłem się. Zaufałem instynktowi, a ten zwiódł mnie na manowce. Powrót na szlak. Kolejnym razem (i każdym następnym), gdy mam wątpliwości, sięgam już po mapę. Szlak oznakowany fatalnie, ścieżki miejscami pozarastane leszczyną, albo wysoką trawą. Jestem na celowniku chyba wszystkich miejscowych psów. W ostatniej chwili zauważam wygrzewającego się na środku drogi zaskrońca. Ja odskakuję wystraszony, on odpełza nieśpiesznie w zarośla. Pół dnia walczę z upartą wkładką do butów, która się przesuwa i obciera mi piętę. Wieczorem w Lubawce reanimuję obuwie. Superklej podobno skleja nawet rozklejone małżeństwa, więc może i z wkładką do butów sobie poradzi... Stopy opuchnięte - stanowczo za wcześnie. Ratuję się wyproszonym w hotelowym barze lodem. Nie mam miski, ale reklamówki też robią szczelne.

Dzień trzeci. Środa 31.07.
Buty trzymają. Nogi niosą. Nic nie boli bardziej, niż zazwyczaj. Szlak w miarę dobrze oznaczony. Problem pojawia się popołudniu. O 16.00 robi się tak ciemno, że zastanawiam się, czy nie wyciągnąć czołówki. Zagrzmiało i najpierw spada pierwsza kropla, potem druga, a potem wszystkie. Armagedon. W burzy gubię szlak. Za gapiostwo płacę godzinnym spóźnieniem w schronisku i kilkoma kilometrami więcej w nogach. Co zostanie w głowie po dzisiejszym dniu? Krzyk umierającego pod ciosami drwali drzewa walącego się na mój szlak. Smak dzikich malin. Niepokój na widok stada byków przełamujących ogrodzenie i wbiegających na łąkę, którą właśnie miałem przeciąć. Przyjazna atmosfera w schronisku "Orzeł".

Dzień czwarty. Czwartek 01.08.
Dzień zaczynam od błędu. Nie jem śniadania i nie mogę nabrać mocy. Kilometry wloką się niemiłosiernie, a godziny uciekają nie wiadomo gdzie. Do południa jestem cieniem siebie i nawet w głowie kołaczą się myśli, czy aby nie podszedłem zbyt lekceważąco do tych gór. "Bo przecież mam w nogach znacznie trudniejszy GSB. A te Sudety wcale nie są takie łatwe, jak przypuszczałem". Głodny i podirytowany schodzę do Srebrnej Góry. Przed ulewą chowam się w miejscowej naleśnikarni i już syty kontynuuję wędrówkę. Nawet rzęsisty deszcz mi nie przeszkadza. W przydrożnym sklepie obdarowuję ekspedientki swoim najlepszym uśmiechem, a te w zamian robią mi kanapki ze swojskim salcesonem. Niesiony energią płynącą z pełnego brzucha schodzę do Domu Pielgrzyma z godzinnym zapasem zakładanego czasu. Przed samą wsią jeszcze zaskoczenie: szybowiec z czeskich Jesenik na środku pola. Awaryjne lądowanie. Kąpiel, kolacja, patera ze śniadaniem na rano i spać.
 
Dzień piąty. Piątek 02.08.
Nauczony doświadczeniem wczorajszego poranka dzień zaczynam od obfitego śniadania. Wychodzę z malowniczych, uśpionych Wambierzyc, a nogi same rwą do przodu. Dzień konia. Piękne wrzosowiska po drodze, obłędne Błędne Skały, nieciekawa, bo tętniąca turystycznym życiem Kudowa. Byle do przodu. Po drodze niespodzianka - szlak grodzony płotami, przez które trzeba przechodzić po drabinkach. Jakiś jelonek w oddali. Telefony w mojej głowie. Zdążę przed deszczem? Koń przeszedł do stępa, ale grzbietu nie zamoczył. Suchy prowiant wyproszony z hotelowej restauracji. Czekam na Jacka. Pięć dni samotności może zrobić niezły bałagan w głowie.
Dzień szósty. Sobota 03.08.
Przyjechał Jacek i poza butami przywiózł wyśmienite, wyważone towarzystwo i nowy zapas sił do podzielenia. Śniadanie i wychodzimy. Kuleję. Co jest? Muszę to rozchodzić. Szybka trasa, chwila na kawę w przyjaznym pensjonacie w Zieleńcu, rozmowy o życiu, dziesiątej muzie, literaturze. Musimy pilnować oznaczeń, bo pochłonięci rozmową niepostrzeżenie gubimy szlak. Ściana deszczu. Potem następna. "Padało z góry, z boku, a nawet od dołu". Przepyszna zupa grochowa w schronisku Jagodna i na 34 kilometrze rozchodzimy się w dwa różne kolory. Dziękuję Jacku! Wracaj bezpiecznie do domu, a ja ruszam dalej. Znów ulewa. Po lasach mnóstwo śmieci. Smutny to widok. Zakładam ostatnią  - czwartą dziś - suchą parę skarpet i zaczynam mozolne podchodzenie na Igliczną. Szybkie zejście do Międzygórza, zdjęcie pod wodospadem i wpadam do pensjonatu z pierwszymi kroplami kolejnego dziś deszczu. Viola przywozi Monię z Wojtkiem. Wspólna kolacja i spać.
(fot. Jacek)

Dzień siódmy. Niedziela 04.08.
Pobudka o standardowej porze. Ogarniamy się powoli i wychodzimy w chłodny poranek. Po drodze dwie spłoszone sarny. Punkt 8.00 docieramy do schroniska na kawę, śniadamy i zmykamy na Czarną Górę. Wcinamy jagody, maliny, jeżyny i kanapki przygotowane przez Wojtka. Czas na rozmowie płynie szybko. Szybka jest też Monia, która nadaje tempo. Biegniemy. W Lądku dogania nas Viola. Kawa, lody w fantastycznej kawiarni artystycznej i kulamy się dalej. Dawno nie padało. Przemoczeni na przemian schniemy na słońcu, to znów mokniemy. Jest Złoty Stok, meta dzisiejszej wędrówki. Monia z Wojtkiem odwożą Violę do Lądka, ja w międzyczasie ogarniam prysznic i operuję igłą wołające o odpoczynek stopy. Jedziemy na kolację. Przepyszna zupa z cukinią i pizza nie do przejedzenia. Przytulasy na pożegnanie i tak kończy się niesamowity dzień w towarzystwie fantastycznych ludzi. Jutro samotna wędrówka. Jakoś to nomen omen rozchodzę ;-)

Dzień ósmy. Poniedziałek 05.08.
Ogarniam poranne rytuały. Śniadanie, stopy, etc. Jestem taki zorganizowany. Super czas. Dziś do zrobienia ponad sześćdziesiąt kilometrów, to wyjdę wcześniej. Zamykam pokój, mieszkanie, klucze zgodnie z wczorajszym poleceniem wrzucam do skrzynki na listy przez drzwi i jeszcze zanim zdążą upaść do koszyczka na podłodze nagłe olśnienie: kije! Zostały w pokoju! OMG! Co teraz?! Burza elektryczna w głowie, ale szybko się uspokajam. Piszę wiadomość do właścicielki. Może nie śpi? Spała. Oddzwania po chwili. Roszada po mieście z Jej prywatnymi kluczami i summa summarum wychodzę ze Złotego Stoku z prawie godzinnym opóźnieniem. Pierwsza sarna. Potem jeszcze będzie sarnie rodzeństwo. Paczków. Tu kiedyś kończył się GSS po 350 km. Wcinam jajecznicę w mlecznym barze i zmykam dalej deptać asfalt i polne drogi. Szlak kiepsko oznaczony. Nawet przewodnik sugeruje kompas i intuicję. Na szczęście znam ten odcinek z rowerowego rekonesansu  z chłopakami. Dzwoni Wojtek dodać otuchy. Upał niemiłosierny. Gdzieś tam czai się burza. Pokrzywy i osty do ramion. Oddzwania Jacek. W Sławniowicach spotykam Marysię i już razem w deszczu drepczemy w stronę mety dzisiejszego odcinka. Słyszę pozytywkę. To pojawia się, to znika. Czterysta kilometrów w nogach i w głowie zrobiły spustoszenie. Stanowczo muszę odpocząć. To zbiorowa halucynacja, bo Marysia ma takie same omamy.  Pożyczam nóż rzeźnicki w lokalnym sklepie i robię sobie kanapkę ze smalcem. Asfalt dobija. 5 km do końca - leżę na folii NRC i odpoczywam. Znowu deszcz. Telefony od Miecia i od Ewy. Przedmieścia. Znowu ta pozytywka. Coraz głośniej. Wychodzimy zza zakrętu wprost na... muzyczne obwoźne lody ;-) "Panie, ja tu jeżdżę dziś po okolicy cały dzień i tak gram". Kolacja i spać. Jutro, jak się wszystko dobrze poskłada - koniec.

Dzień dziewiąty. Wtorek 06.08.
Ostatni dzień. Dobrze, że dziś jest dziś, a nie jutro, jak wczoraj. Nie chce się wstawać. Przestawiam budzik o kolejne dziesięć minut. Poranny automatyzm i ruszamy powoli na szlak. Biskupia Kopa. Już wczoraj górowała nad Głuchołazami i ocenialiśmy się nawzajem. Mozolne wejście. Kawa w schronisku, zimne nieprocentowe pod wieżą i schodzimy. Góra, dół. Nie jest łatwo, a miało być. Marysia dzielnie nie odpuszcza, mimo ciężkiego plecaka po przejściach. Maszerujemy dziarsko, asekurując się mapą, bo szlak miejscami oznaczony jest oszczędnie. Powoli odhaczamy kolejne punkty na trasie. Dźwięk grzmotu odbija się echem i ginie stłumiony w gęstwinie lasu. Dębowiec i myśl: "tu Julka dotarła na własnych nogach, nie może być daleko". Nie jest. Osiem kilometrów do mety. Komary poddenerwowane zbliżającym się deszczem bzyczą nad uchem bez przerwy. Ostatnie pięć kilometrów. Wychodzę na polanę, a tam... karetka pogotowia. Pytam, czy po mnie ;-)
Sympatyczna ekipa z ambulansu kręci film instruktażowy. Przerywają pracę i ustawiają się z nami do pamiątkowego zdjęcia. Nieświadomy niczego fantom czeka spokojnie w karetce na podjęcie resuscytacji. Sanktuarium. Jeszcze trzy kilometry. Asfalt. Park miejski. Starówka. Dworzec. Monia z Wojtkiem już czekają. Dobijamy do czerwonej kropki. Pamiątkowe zdjęcia. Uściski. Fanfary. Delegacje ze szkół i z zakładów pracy. Koniec przygody. Wracamy do rzeczywistości.
 


...


Przyszłość jest zawsze trochę chwiejna. Dowolny drobiazg, jak upadek płatka śniegu albo upuszczenie niewłaściwego rodzaju łyżeczki, może pchnąć przyszłość na całkiem inną ścieżkę. Albo nie.

Trochę liczb: 
Dzienne raporty w zegarku, po zsumowaniu pokazały 469,5 km, czyli o dwadzieścia pięć więcej, niż oficjalna długość trasy. Biorąc pod uwagę kilka pobłądzeń, możliwe przekłamania w pomiarze zarówno w moim Garminie, jak i przy proceduralnym wyznaczaniu trasy, urzędową zmianę jej przebiegu w Górach Izerskich podyktowaną ochroną cietrzewi na górach Szerzawa i Podmokła - wynik wydaje się prawdopodobny.
Fragmentarycznie wygląda to następująco:

Świeradów Zdrój - Dom Śląski 53,60 km
Dom Śląski - Lubawka 55,53 km
Lubawka - Schronisko "Orzeł" 58,30 km
Schronisko "Orzeł" - Wambierzyce 50,17 km
Wambierzyce - Duszniki Zdrój 46,39 km
Duszniki Zdrój - Międzygórze 58,06 km
Międzygórze - Złoty Stok 45,07 km
Złoty Stok - Głuchołazy 62,33 km
Głuchołazy - Prudnik 40,50 km

Który szlak był trudniejszy? Beskidzki, czy Sudecki? Hmm... Obydwa są tak różne, że ciężko je porównywać. 
Pierwszy legenda. Bardziej dziki, gdy na niego ruszałem rok temu czułem na karku zew przygody. Lęk, ale i ciekawość przed nieznanym. Teoretycznie byłem do niego przygotowany perfekcyjnie. Dwa lata mi zajęło poznawanie poszczególnych odcinków w terenie. Nie wiedziałem tylko jak zachowa się moje ciało, jak zareaguje umysł. Nie planowałem noclegów z dużym wyprzedzeniem. Miałem tylko mgliste wyobrażenie o tym,  jak zadbać o stopy na szlaku. Za to bielmo przed oczami zapłaciłem długą rekonwalescencją.
W Sudetach korzystałem z doświadczeń nabytych na Głównym Szlaku Beskidzkim. Owszem, kilka wypraw rozpoznawczych się odbyło, ale już z mniejszą presją. Ten, w przeciwieństwie do swojego większego brata, wydawał się lepiej oznaczony, bardziej zurbanizowany i tak było w istocie. Tu mniej musiałem się zastanawiać nad lokalizacją sklepów przy drodze, mogłem sobie pozwolić na odchudzenie plecaka o dodatkowy bukłak. Cywilizacja. Tu także ruszałem na szlak z zamkniętą listą opłaconych noclegów. Znałem już swoje ciało i zakładałem, że jeżeli nic niespodziewanego się nie wydarzy po drodze, to doniesie mnie tam, gdzie planowałem. Jest w tym naturalnie i haczyk, bo w razie słabszego dnia i niedotarcia na nocleg, w kolejnym dniu musiałbym nadrabiać brakujące kilometry. Na szczęście obyło się bez przygód.

Głowa, to połowa.

Być może i trochę więcej. Reszta to przygotowanie fizyczne, logistyczne, topograficzne i ludzie, których masz przy sobie. Bez nich skazany jesteś na własne szemrane towarzystwo i wątpliwej przyjemności autokonwersację. Nie sposób nie wspomnieć o bliskich i przyjaciołach, bez których losy tej wyprawy mogły by się potoczyć zupełnie inaczej, a samo marzenie nadal kurzyło by się na półce z inskrypcją  "na kiedyś". W pierwszym rzędzie:

Kasi i Dziewczynkom - za wszystkie weekendowe wycieczki sondujące szlak, codzienne rozmowy, oraz wachtę na pokładzie na przekór niekorzystnym wiatrom i czasem chybionym decyzjom nawigacyjnym sternika. Jeżeli nie wiesz, do którego portu płyniesz, żaden wiatr nie jest dobry. Jestem na właściwym kursie.

Monice i Wojtkowi. Za poświęcony czas, transport w obydwie strony, trzymanie kciuków za projekt już od wczesnej fazy, energię, rozmowy o życiu i wspólnie wydeptane kilometry. Bez Was to by się nie udało.

Jackowi za znalezienie czasu na odwiedzenie mnie na szlaku, obecność na trasie pomimo kontuzji, wniesienie spokoju i rozwagi, konstruktywne dysputy, oraz dodatkowo za ekwilibrystykę komunikacyjną w publicznym transporcie zbiorowym ;-)

Marysi za wspólny rekonesans Izerów przed wyprawą, wymianę myśli na trasie i poza nią (kiedy spoglądasz w otchłań dostatecznie długo, ona odwraca wzrok i nerwowo rozgląda się dokoła), ogarnięcie Zosi z ulicy Kociej na innej ulicy w innym mieście, towarzystwo na bardzo ważnym odcinku i wspólne kilometry odmierzone dialogiem wysokiej próby. Także tym bezgłośnym.

Violi za przetruchtany i przegadany czas. Za elastyczność i dyspozycyjność logistyczną. Za żywiołowość. Za colę - to już się robi powoli tradycja ;-)

Irkowi i Piotrowi za wspólnie wykręcone kilometry w czerwcu. Dzięki tamtemu zwiadowi nie błądziłem pośród kukurydzy na paczkowskiej ziemi ;-) Rozpalonej czterdziestostopniową gorączką Ewie za gotowość przyjazdu i codziennego pozytywnego kopa w zadek, który czułem na przekór dzielącej nas odległości ;-) Markowi Jaroszewskiemu z Brooksa za wieloletnie wsparcie. Januszowi - za bardzo ważne słowa przed wyjazdem. Braci biegowej za trzymanie kciuków.
Compañeros - bratnie dusze - Wy wiecie za co.

Nawet najdalszą podróż zaczyna się od pierwszego kroku.

Do zobaczenia na szlaku.
















Cytaty: Friedrich Nietzsche, Piotr Morawski, Terry Pratchet, Seneka Młodszy, Lao-Tzu i moja skromna osoba ;-)