Strony

wtorek, 21 sierpnia 2018

Dialog wewnętrzny

– A jeśli pewnego dnia będę musiał odejść? – spytał Krzyś, ściskając Misiową łapkę. – Co wtedy?
– Nic wielkiego – zapewnił go Puchatek. – Posiedzę tu sobie i na ciebie poczekam. Kiedy się kogoś kocha, to ten drugi ktoś nigdy nie znika.

Przyjaciel. Ktoś, kto czeka na Twoim pokręconym, nieoznakowanym szlaku przez życie dokładnie na tym kilometrze, na którym potrzebujesz Jego pomocy. Ktoś, kto w ciemną noc zapali kaganek w oknie, byś nie zbłądził na manowce. Ktoś, kto martwi się o Ciebie bardziej, niż Ty sam. Ktoś, u kogo w sercu zawsze masz miejsce, nawet gdy musisz odejść na kolejną wyprawę i Wasze drogi chwilowo się rozchodzą. Ktoś wyjątkowy.
  
Stajesz się odpowiedzialny na zawsze za to, co oswoiłeś.

O czym jest ten wpis? O mocy przyjaźni. O sile, jaką ona daje i dzięki której można góry przenosić. A na pewno je przemierzyć miarą własnych stóp ;-)

Właśnie - góry. Za mną dziesięciodniowa wyprawa Głównym Szlakiem Beskidzkim. To ponad pięciuset kilometrowa trasa prowadząca (w moim przypadku) z Wołosatego w Bieszczadach, poprzez pasma Beskidu Niskiego, Beskidu Sądeckiego, Gorców, Beskidu Żywieckiego i Makowskiego, do Ustronia w Beskidzie Śląskim. Uff ;-)

Przygoda, której bez pomocy przyjaciół - jestem o tym przekonany - nie udało by się ukończyć. Ale po kolei...

Pomysł:
Lato 2016. "Hej, jest coś takiego jak Główny Szlak Beskidzki, machniemy?" -"Pięćset kilometrów górami? Jesteś nienormalny. Dobra zróbmy to! Kiedy?" - "Za rok!".

Przygotowanie:
Opracowywanie trasy, czytanie relacji osób, które się odważyły, wycieczki z przyjaciółmi na poszczególne odcinki GSB w celu zapoznania się z newralgicznymi punktami na szlaku, budowanie formy fizycznej i umysłowej. Kompletowanie sprzętu.

Faktografia: 
Wiosna 2017. Kontuzja stawu barkowego. Dwa miesiące wycięte z życiorysu. "Biegniemy w lipcu, czy odpuszczamy?" - "Nie jesteśmy gotowi" - "To kiedy?" - "Jak się zrobi chłodniej" - "To na wiosnę. Majówka!".
Kwiecień 2018. Pęknięcie dysku. Rehabilitacja. Wsłuchiwanie się w siebie z każdym krokiem. Podczas treningów. Na biegach i wędrówkach po górach. Cisza.   Przesunięcie terminu na przełom lipca i sierpnia.
Koniec lipca 2018. Telefon. "...".  Roszada. "OK, zróbmy to."

Realizacja:
Dzień pierwszy. Niedziela 29.07.
Plan na 68 km od razu do Cisnej. Poranek w Wołosatym. Szybka sesja przy czerwonej kropce i samotna wędrówka na szlak. Włosy jeżące się na rękach, jak przed silnym wyładowaniem elektrycznym. Zew przygody. Szósty kilometr - kolano. To kontuzjowane trzy lata wcześniej. "Absolutnie! Nie mam zamiaru cię słuchać. Proszę mi się tu nie odzywać nieproszone!" Nie odezwało się do Ustronia. Obrażalskie jakieś ;-) Halicz we mgle. Na zejściu z Przełęczy pod Tarnicą znajoma twarz. Krótka rozmowa dodaje skrzydeł. Ustrzyki Górne. Chwila na oddech i uzupełnienie zapasów. Połonina Caryńska. Burza w oddali. Deszcz. Dużo wody. Za dużo. Błoto. Podejście na Wetlińską. Telefon od Ewy. Czeka przy Chatce Puchatka. Chwilę poczeka, bo znów deszcz i lawina błota. Czas się kurczy. Kilometry jakby mniej. Odcinek do Smereka już we dwoje. Znów deszcz i burza. Za plecami. Zejście do wsi i decyzja o końcu pierwszego etapu. Na pocieszenie czapla siwa czyhająca na swą kolację w wodach Wetlinki. Powrót na nocleg do Cisnej, uzupełnienie węglowodanów w "Szynku Na Zamościu", weryfikacja planu na kolejny dzień i na dni kolejne. 
Dzień drugi. Poniedziałek 30.07.
Pobudka bladym świtem i powrót na metę wczorajszego etapu. Piątka na szczęście i start. Kierunek Cisna. Na wyjściu ze wsi niespodzianka. Sarna z trzema młodymi. Prawie na wyciągnięcie ręki. Spłoszone uciekają, ale na ich miejsce pojawiają się dokuczliwe muchy końskie, a za nimi deszcz. Przez Okrąglik i Jasło szybko docieram do Cisnej, gdzie czeka Ewa z obiadem. Przy obiedzie pomysł: "Skoro dziś wracasz na Śląsk, to zawieź mi rzeczy do Komańczy, a ja na lekko zrobię te pozostałe 32 kilometry". Pożegnanie przy Bacówce pod Honem i samotny marsz, a z tyłu głowy świadomość, że zobaczymy się dopiero w czwartek rano pod Zdynią (o ile tam zdołam dotrzeć). Po drodze cztery konie kłusujące po szlaku. Jeziorka Duszatyńskie w deszczu. Piękne. Wieczór. Gwiazda Komańczy. Plan na dziś zrealizowany. Bieszczady zamknięte. Można iść spać.
Dzień trzeci. Wtorek 31.07.
Skoro wtorek, to w koszulce Night Runners ;-) Trasa niestraszna, bo znana z ubiegłorocznej Łemkowyny 70. Błoto też w miarę przyjazne, jak na standardy Beskidu Niskiego ;-) Mokre łąki nad Komańczą zapewniają chlupotanie w butach już po sześciu kilometrach, a świeżo zapoznane muchy końskie czekają na mnie od rana i na śniadanie przyprowadzają znajomych. Przestaję je zauważać.  Za to smak dzikich jeżyn wynagradza wszystko, nawet wąskie i pozarastane ścieżki. Smaczna pomidorowa w Puławach, trochę nudnego asfaltu i zejście do Iwonicza Zdroju. Wszystko wg planu. Kąpiel, pranie i spać.
Dzień czwarty. Środa 01.08.
Wyjście z uśpionego Iwonicza i pierwsze poważne wyzwanie tego dnia: Cergowa. Spowita chmurami niczym Góra Przeznaczenia z tolkienowskiego Środziemia. Od Chyrowej rozdziewiczanie szlaku, bo ta część Beskidu Niskiego (aż do dzisiaj) jest mi nieznana. Przed Kątami upadek na błocie i paskudne rozcięcie palca "do kości". Z braku środków opatrunkowych dezynfekcja Coca Colą i prowizoryczny bandaż z papieru toaletowego. Upał i chwilowa dekoncentracja skutkująca zgubieniem szlaku. Uciekające cenne minuty. Powrót na szlak. Kąty. Sklep. Aprowizacja. Dobrze oznakowany Magurski Park Narodowy i wygodna opłata przez telefon za wejście. Mordercze podejście na Kolanin i okropne trzęsawiska przed Bartnem. Moje stopy mnie nienawidzą. Obiecuję im suche skarpetki, buty i proszę o jeszcze kilka kilometrów cierpliwości. Bacówka w Bartnem i chwila rozmowy z demonizowanym (niepotrzebnie) gospodarzem. Podwójne oznakowanie tuż za nią i zejście na nocleg do Wołowca. Ciepłe przyjęcie, posiłek i spanie w klimatycznej Chacie Kasi. Brak zasięgu, internetu i innych niepotrzebnych wieczorem przeszkadzajek, w związku z czym perspektywa ośmiu godzin snu :-) Wcześniej telefony (po kablu, dzięki uprzejmości gospodyni) do najważniejszych dla mnie osób: "Jestem. Żyję. Nie ma tu zasięgu. Idę spać".
Dzień piąty. Czwartek 02.08.
Stopy nadal obrażone, a buty nie wyschły. Idę. W Zdyni przepak. Przyjechała Ewa z Jarkiem. Przywieźli prowiant, ubrania i bandaże. Na widok suchych butów i skarpetek ronię łzy ;-) Jarek wraca do domu, a Ewa rusza ze mną dalej. Razem łatwiej i trudniej jednocześnie. Regeneracja stóp w zimnym górskim potoku. Odkrycie bąbla na pół stopy i jego braci mniejszych ;-) Wspinaczka na Huzary i symboliczne zamknięcie Beskidu Niskiego w trzy dni. Zejście do Krynicy Zdrój. Wyjście z Krynicy i dodatkowe kilka kilometrów do Czarnego Potoku. Jutro będzie lepszy dzień. Jeszcze tylko przekłuć bąble (z braku igły nada się kolczyk), kąpiel i spać.
Dzień szósty. Piątek 03.08.
Pobudka. Kolejny żywy odcisk. Muszę go przekłuć. Przy myciu kolczyk wpada do zlewu. Nie poprawia to mojej sytuacji ;-) Wspinaczka na Jaworzynę Krynicką, Hala Łabowska przyjazna idei GSB, Rytro w pustynnym żarze, paskudne podejście na Radziejową i odpoczynek przy zrujnowanej wieży. Nocne podejście na Dzwonkówkę i zejście w świetle czołówek do Krościenka nad Dunajcem. Po drodze średnio oznakowany szlak, przejściowe kłopoty z noclegiem i ból stóp. Na przeciwległej szali doskonałe humory, pełne brzuchy i poczucie dobrze wykonanego planu dziennego :-)
Dzień siódmy. Sobota 04.08.
Szósta rano i już tak grzeje... Wlokę się niemiłosiernie. Nie mogę się rozchodzić. Organizm przyzwyczaił się już do tabletek przeciwbólowych i ich nie zauważa. Musze to przełamać w głowie. Na Lubań wchodzimy już normalnie. Na Przełęczy Knurowskiej przepak. Przyjechał Krzysiek z Madzią. Suche rzeczy, świeże kanapki, płyny. Chwila relaksu, śmiech. Nie przez łzy ;-) Ewa wraca z młodymi, a ja ruszam dalej sam w stronę Turbacza. Trasę znam z czerwcowej rewizji z Irkiem, ale tym razem strasznie się ciągnie. Kilometry w nogach dają o sobie znać. Niekończące się zejście do Rabki, powtarzane polecenia w głowie: prawa noga, teraz lewa noga, jeszcze raz prawa... Jestem. Rabka Zdrój. Czeka Irek z ogarniętym noclegiem, zamówionymi zakupami i lodem w kostkach. Jeszcze pizza, uzupełnienie płynów i jedziemy do Krysi na nocleg. Wieczorem na chwilę nogi do miski z lodem i spać.
Dzień ósmy. Niedziela 05.08.
Budzi nas deszcz. Oberwanie chmury. Postanawiamy przeczekać i ruszamy z prawie godzinnym opóźnieniem. Znów nie mogę się rozchodzić. Dziś trudny odcinek przez plac budowy S7. Z miasta wychodzimy już w miarę żwawo i Zakopiankę pokonujemy w dobrych humorach. Idzie dobrze, nogi niosą. Delikatny trucht. W Jordanowie w Centrum Handlowym chwila przerwy (niedziela pracująca). Docieramy do Bystrej Podhalańskiej. Tam się żegnamy. Irek wraca stopem, a ja ruszam w stronę Schroniska na Hali Krupowej, gdzie czekać będzie Beatka z Michałem. Po drodze deszcz. Ściana wody. Docieram spóźniony, ale są. Czekają :-) Wcinam przygotowany makaron z serem i ruszamy w stronę Krowiarek. Robi się późno. Jeszcze kilka klopsików ugotowanych przez Beatkę i ruszam na lekko na najwyższy szczyt na całej trasie  - Babią Górę. Docieram w szybkim tempie sześć minut po zachodzie słońca. Cała Babia  dla mnie. Nikogo ;-) Szybkie zdjęcie i zaczynam schodzić w gasnącym horyzoncie. W międzyczasie mój dzisiejszy support, z plecakami cięższymi o moje rzeczy dociera do schroniska niebieskim szlakiem. Przed Przełęczą Brona zapalam już czołówki i w całkowitych ciemnościach schodzę do Markowych Szczawin. Chwila rozmowy, kolacja, zmiana opatrunku na stopach i spać.
Dzień dziewiąty. Poniedziałek 06.08.
Rano pod schroniskiem czeka Marcin. Chyba jest odrobinę zaskoczony stanem moich stóp i tym, że nie mogę się rozchodzić. Dobre pół godziny zajmuje mi nabranie jako takiego rytmu. Rozmowa tak się dobrze klei, że zagadani dwa razy gubimy szlak ;-) Powrót na niego kosztuje nas cenne minuty, za którymi wieczorem zatęsknimy. Na Przełęczy Glinne czeka na nas Miś z mamą, obładowani prowiantem. Odpoczywamy chwilę i już we czwórkę ruszamy na Halę Miziową. Humory dopisują, nic nie boli, nawet się chwilę ścigamy wspominając styczniowy rekonesans. Po krótkim odpoczynku przy schronisku kontynuujemy z Marcinem dalszą wędrówkę, a reszta ekipy wraca do samochodu i ogarnia nocleg w miejscu docelowym dzisiejszego etapu. Odcinek od Rysianki do Żabnicy ciągnie się niemiłosiernie. Abrahamów długo nie da o sobie zapomnieć. Asfalt. Węgierska Górka. Telefon do Beatki: "Przyjedź po nas". Kolacja, prysznic, nogi do lodu i spać.
Dzień dziesiąty. Wtorek 07.08.
Ciężka pobudka. Organizm po tylu dniach codziennego ultra krzyczy "nieee". Ale to ostatni z zaplanowanych dni i  ciche "tak!" z głębi serca powoli zagłusza ogólne zniechęcenie i zmęczenie materiału. Głowa robi swoje. Śniadanie, opatrzenie stóp, ruszamy. Beatka odprowadza mnie pod Baranią Górę i wraca do Misia, a ja idę dalej, wiedząc, że z każdym krokiem jestem bliżej celu. Dziś jest wyjątkowo gorąco. Na szczycie czeka na mnie schowana w sobotę przez Violę butelka Coca Coli. Zimna, choć na dworze skwar! Zupa na dole w schronisku i kierunek Stożek. Po drodze na Stecówce czeka moje wczorajsze Wsparcie. Orzeźwiający arbuz i umowa, że się jeszcze gdzieś złapiemy na trasie. Na Przełęczy Szarcula jest już Ewa z czystą koszulką i schabowymi smażonymi przez Jarka o 7.00 rano :-) Nie odpoczywamy za długo, bo musimy przebić się do Kubalonki, a za chwilę kolarze z Tour de Pologne mają jechać odcinkiem, który pokrywa się z naszym szlakiem. Docieramy zanim służby zamkną drogę i zmierzamy dalej w stronę Stożka. Krótka wizyta w schronisku, za chwilę Soszów i wspinaczka na Czantorię. Zdjęcie pod wieżą i schodzimy. Przed górną stacją kolejki niespodzianka: Beatka z Michałem i Jarek. Weszli od dołu, by dotrzymać nam towarzystwa. Chwila odpoczynku, rzut oka na ostatnie wyzwanie wyprawy - Równicę - i wszyscy schodzimy do Ustronia. Dream Team jedzie ogarnąć samochód zostawiony na Szarculi, a my z Ewą zaczynamy ostatni etap w blasku czołówek. Samo podejście, szlak poprzecinany serpentyną asfaltu, idzie nam w miarę sprawnie. Zejście śliskie i nieprzyjemne. Ból w mięśniu prostym lewego uda (rolowany od siódmego dnia dotrwał do końca bez większego uszczerbku). Jakiś delikatny skurcz - pierwszy na całej wyprawie. Asfalt pod nogami. Latarnie miasta. Zaczynamy biec. W lewo, za chwile w prawo, ostatnia prosta. Walka z czasem. Czy deklarowane szesnaście godzin pracy zegarka jest rzeczywiste? Jest :-) Czerwona kropka. Koniec. Znajome twarze na mecie, przyjaciele. Beatka z Michałem, Agnieszka z Irkiem, Jarek. Dobiega Ewa. Mamy to! Zdjęcie, piwo, do domu :-)



Liczby:
Zsumowane wskazania z zegarka pokazały 537 km, ale wg niepotwierdzonej teorii Garmin ponoć zawyża ;-*  
W rozbiciu na poszczególne dni przedstawia się to następująco:
Wołosate - Smerek wieś 47,72 km
Smerek wieś -Komańcza 51,96 km
Komańcza - Iwonicz Zdrój 50,23 km
Iwonicz Zdrój - Wołowiec 61,63 km
Wołowiec - Czarny Potok 51,85 km
Czarny Potok - Krościenko nad Dunajcem 63,13 km
Krościenko nad Dunajcem - Rabka Zdrój 49,19 km
Rabka Zdrój - Markowe Szczawiny 55,01 km
Markowe Szczawiny - Węgierska Górka 49,80 km
Węgierska Górka - Ustroń Zdrój 57,10 km

10 dni. 6 kg na minusie B-)

Sprzęt: 
Garmin Forerunner 230
Leki Trail Stick + rękawiczki Shark 3/4 (bez nich jeszcze byłbym w trasie ;-) )
Brooks Cascadia 12 i 13
Grivel Mountain Runner 20 l

Zamiast podziękowań:
Niektórzy biegają samotnie. Samotność długodystansowca jest wskazana. Pomaga poukładać myśli w głowie. Poszeregować plany. Szanuję taki wybór i sam go czasem dokonuję. Jednak uważam, że na dłuższą metę człowiek jest zwierzęciem stadnym i potrzebuje towarzystwa, by nie zwariować. O moje zdrowie psychiczne w czasie tej dziesięciodniowej przygody zadbało grono sprawdzonych przyjaciół. Są to wyjątkowe dla mnie osoby, które poświeciły swój czas, pieniądze i cząstkę siebie samych na realizację mojego marzenia. Nie o wkład materialny tu chodzi, tylko właśnie o obecność, troskę, możliwość porozmawiania. To jest dług nie do spłacenia, ale wiem też, że tego ode mnie nie oczekują. Po kolei zatem:

Ewa z Jarkiem - wspólnie przemierzone kilometry, ogarnięcie szeroko pojętej logistyki, poświęcony urlop i paliwo. Pranie, kanapki i cukierki dla psów ;-)




Beatka z Michałem - wszelkie wspólne wyprawy sondażowe poprzedzające wakacyjną ekspedycję, czas spędzony na szlaku, kulinarne rarytasy, planowanie trasy, codzienne rozmowy telefoniczne, obecność. Antybiotyk, zakupy, lód w kostkach ;-)


Agnieszka z Irkiem - obecność dokładnie tam, gdzie trzeba. Przetruchtane i przegadane razem kilometry. Ogarnięcie noclegu, zakupów, czekanie na mecie. Wieloletnia przyjaźń. Lód w kostach :-)


Marcin - towarzystwo na bardzo trudnym odcinku, "leki z Bożej apteki", podarowany czas i osobowość. Modlitwa, historia i kilka życiowych prawd :-)


Kasia - akceptacja pomysłu. Do dziś nie wiem, czy to była beztroska ignorancja, czy bezgraniczne zaufanie. Znając Jej niekonwencjonalne podejście do geografii obstawiam... jedno i drugie ;-)

Ponadto podziękowania dla Jarka za poświęcone popołudnie, ogarnięcie logistyki na końcowych kilometrach, wspólnie przedeptane kilometry i filmik z mety ;-) Dobrze wiedzieć, że można na Ciebie liczyć. Z wzajemnością :-)



Krzyśkowi i Madzi za przepak  na Knurowskiej, Wojtkowi za sms, Mieciowi za telefony, Marysi i Oli za doping. Asi za wiarę we mnie i w sukces przedsięwzięcia. Gosi z Jankiem za dobre słowa. Marysi za Marcina, trzymanie kciuków i za zakupy powitalne ;-) Jasiowi za motywujące "Hallo! Tu baza. Podaj swoją pozycję!" ;-), Violi za wiarę od początku, colę na Baraniej i pilotowanie raportów dla Night Runners, Szadsonowi za projekt koszulki, Compañeros za cowieczorną zachętę do wstawania na drugi dzień, Robertowi za inspirację. Brothers in run za kibicowanie na portalu społecznościowym i wszelkie wyrazy wsparcia, oraz gratulacje.
Wszystkim wierzącym i malkontentom. Zarówno wiara, jak i jej brak determinowały do połykania kolejnych kilometrów ;-)

Na koniec Mirkowi za "krzyżyk na drogę" i błogosławieństwo Biegu Rzeźnika, oraz Januszowi i rodzimej firmie za wsparcie mentalne.



Co dalej?
W głowie roi się od kolejnych pomysłów. Równie szalonych, o ile nie bardziej. Nie jest to jeszcze ich czas, ale powoli kiełkują B-)



Czasem trzeba zrobić krok w tył, by iść do przodu.



Don't be scared to walk alone.
Don't be scared to like it.
 

John Mayer
PS Obiecuję, że kolejny wpis będzie krótszy... ;-)